Pewne jest tylko cierpienie

Prolog fana(tyka)

Od dawna noszę się z zamiarem napisania osobistego tekstu o piłce nożnej. Co jest dość trudne do wytłumaczenia innym, jak również do zrealizowania, kiedy prowadzisz bloga poświęconego dydaktyce i psychoedukacji. Gryzłem się z tym jakiś czas, póki nie doszedłem do wniosku, że to jest jednak mój osobisty blog i ponieważ nie mam żadnej spójnej strategii rozwijania go, to w sumie nic nie szkodzi. A sam temat pulsował we mnie intensywnie miesiącami i nie dawał się już dłużej ignorować. Co samo w sobie stało się dla mnie ciekawym zjawiskiem do introspekcji, no bo, dlaczego to właśnie piłka nożna stała się dla mnie czymś więcej niż powinna być z punktu widzenia normalnej (czyt. nie trawionej obsesją) osoby?

Kiedy zadałem sobie świadomie to pytanie, moją wyobraźnię wypełnił kalejdoskop wspomnień. Mam dwanaście lat i każdego dnia rozgrywam sam ze sobą wyobrażone mecze na tej części podwórka, które zamieniłem w regularne boisko (co oznacza, że nie ma tam już ani źdźbła trawy, nie mogą tam spokojnie spacerować kury, a ogrodzenie to mój partner w rozgrywaniu akcji). Albo inny obrazek: gram w piłkę z trzema braćmi (dwóch rodzonych i jeden cioteczny), dwóch na dwóch, w letni upalny wieczór, gramy jeszcze długo po zapadnięciu zmierzchu. Śmiejemy się razem i, oczywiści, kłócimy (był faul czy nie?). Jesteśmy najszczęśliwszymi chłopakami na całym bożym świecie. Chwilę później, mam szesnaście lat i jadę rowerem kilka kilometrów, aby po lekcjach dotrzeć na trening juniorów we wsi obok. Jeszcze moment, a mam lat dwadzieścia pięć i dołączam do amatorskiej drużyny wraz z kolegami z mojej pierwszej poważnej, dorosłej pracy. Tuż przed trzydziestką gram w pierwszej rundzie Pucharu Polski na stopniu okręgowym i notuję asystę (skromne apogeum mojej kariery). Zanim się obejrzę, jadę z przyjacielem na cotygodniową wtorkową gierkę, kilka miesięcy po swoim ślubie. Mógłbym wymieniać te emocjonujące obrazy z mojej pamięci bez końca.

W moim życiu zmieniało się wszystko. Miejsce zamieszkania. Stan cywilny. Zawód. Studia. Zainteresowania. Wzrost i waga. Kolor włosów (bo od paru lat niewątpliwie siwieję). Życiowe plany i ambicje (zdążam w kierunku ich braku). Relacje przyjacielskie i rodzinne. Poglądy na świat, życie i ludzi (znacznie bardziej płynne niż kiedyś). Poglądy na samego siebie (ambiwalentne). Poczucie własnej tożsamości. Poczucie własnej wartości (też ambiwalentne). Zdolności kulinarne i muzyczne. Koloryt uczuciowy w sercu (o zaburzeniach emocjonalnych może kiedy indziej). Dosłownie wszystko zmienia się we mnie w czasie, poza tą jedną srebrną nicią, która pojawiła się, gdy miałem dziesięć lat i ciągnie się ze mną nieprzerwanie do dziś. To jedna z tych niewielu cech, które określają mnie, Wojtka, jako wciąż tego samego Wojtka (no dobrze, jest może jeszcze dosłownie parę innych). W każdym razie, kocham futbol tak samo żarliwie jak wtedy, kiedy przed moją piłką uciekały kury, a ja ważyłem trzydzieściparę kilo. I dziś naprawdę trudno byłoby mi dziś powiedzieć, kim byłem, zanim oddałem piłce nożnej swoje ciało, wyobraźnię i serce.

Tyle wstępu! Poniższy artykuł o futbolu jako życiowej pasji egzystencjonalistów i melancholików dedykuję wszystkim, którzy mają podobnie. A wiem z całą pewnością, że nie jestem jedyny!

W piłce pewne jest tylko jedno ( i nie jest to gol)

Kiedy siadasz, żeby obejrzeć piłkarski mecz – tak jak w życiu, kiedy przychodzisz na świat (albo na mniejszą skalę, kiedy wstajesz rano z łóżka) – nie możesz z całą pewnością powiedzieć, co Cię czeka. Niesłusznie podyktowany rzut karny. Niesłusznie nie podyktowany rzut karny. Czerwona kartka na początku spotkania lub w trakcie dramatycznej końcówki. Wielkie emocje czy przygnębiająca ich pustka. Geniusz czy nieporadność. Ambicja czy odpuszczanie meczu przez piłkarzy. Prognozowany triumf Goliata, czy też sensacyjny sukces Dawida. Słuchaj przyjacielu, nie wiesz nawet, kto zacznie mecz ani ile on dokładnie potrwa (czyli jeszcze raz: dokładnie tak jak w życiu). Ostatecznie, nie wiesz nawet, czy padnie jakakolwiek bramka (który kibic siatkówki czy koszykówki musi się zadręczać niepewnością czy jego drużyna zdobędzie jakiekolwiek punkty w meczu?). Jeśli nie jesteś i niech chcesz być egzystencjonalistą, lepiej wybierz inną dyscyplinę sportu bracie lub siostro. Bo w futbolu pewne jest tylko jedno: cierpienie.

Pomyśl o tym, kiedy następnym razem zaczynać się będzie gdzieś w Twojej obecności mecz piłki nożnej (może włączysz go Ty, a może Twój mąż, brat lub fanatyczny współlokator). Usiądź przed ekranem i poczekaj chwilę (raczej niedługą) – cierpienie się objawi. Zakładam, że wystarczy kilka minut, kiedy operator kamery przybliży Ci grymas bólu na twarzy jedngo z piłkarzy. Wślizg w nogi, klasyczny stempel na kostce, łokieć na twarzy, zderzenie się głowami w okolicach potylicy, zapaśnicze wywrócenie i popchnięcie na reklamowe bandy w pełnym biegu – to skromna lista zdarzeń, które są codziennością w pracy piłkarza. Gdy wychodzisz na boisko, oczekujesz chwil chwały, ale jedyne, czego możesz być pewien to ból, który czai się zawsze tuż obok. Jeśli jesteś kibicem, wiesz to dobrze. Zobaczysz jeszcze w życiu niejeden mecz bez goli, ale ani jednego meczu bez bólu. Jest go znacznie więcej niż bramek. 

A przecież to tylko ból fizyczny i to samych piłkarzy. Rzućmy okiem na trenerów. Co drugi z nich cierpiałby na chroniczne tiki nerwowe, gdyby nie namiętne żucie gumy. Każdy mecz to nowa trauma. Czasem w skali makro, bo przegrywasz kluczowy mecz i np. spadasz z ligi (mała apokalipsa w życiu każdego klubu). A w każdym spotkaniu w skali mikro. Bo Twój obrońca podał za krótko do bramkarza (mikrozawał w klatce piersiowej szkoleniowca). Bo Twój napastnik zaplątał się we własne nogi, stojąc z fubolówką przed pustą bramką (trener w takiej chwili nie wierzy już w nic i widzisz to w jego oczach). Bo sędzie wydaje się być stronniczy na korzyść drugiej strony (zwykle sądzą to jednocześnie obaj trenerzy). Bo z jakichś powodów wszyscy uważają, że to Ty jako Trener jednoosobowo odpowiadasz za każdą porażkę i jesteś zawsze najlepszym kandydatem na kozła ofiarnego na przebłaganie złośliwych bóstw futbolu. Wygnajmy trenera, a może zły los się odwróci! 

No i oczywiście są jeszcze kibice, najbardziej romantyczni ludzie naszej zimnej technokratycznej epoki. Mężczyźni i kobiety, którzy mają złamane serca częściej niż bohaterowie powieści Nicholasa Sparksa. Wiele razy na sezon. Tysiące razy przez całe życie. Nie ma bardziej poruszających obrazów z piłkarskiej transmisji niż ich twarze w trakcie spotkania. Chwalebne i rozjaśnione niezmąconym szczęściem, gdy ich zespół wychodzi na prowadzenie (kiedy ostatnio widziałeś takie twarze w autobusie?). Pogrążone w bagnistej i dławiącej rozpaczy, kiedy czyni to drużyna przeciwna. Kibice to mistycy (modlitwy i czary na porządku dziennym). Kibice to taktycy (prowadzą ożywione dysksuje o strategii od pierwszej do ostatniej minuty, i dłużej). Kibice to jednak przede wszystkim, męczennicy. Dla nich mecz to nie czcza rozrywka, to nawet nie jest przyjemność. To skupiona uwaga, napięte mięśnie, czujne oczy i liczne duchowe udręki. Wielu takich dostrzeżesz na stadionie. 

Zatem, pierwszy gwizdek. Mecz się zaczyna. Pewna jest tylko cierpienie. Egzystencjonalna prawda futbolu numer jeden. 

Los ludzki a gol samobójczy

W każdym sporcie pojawiają się błędy, stąd mógłbyś pochopnie przypuszczać, że melancholik czy egzystencjonalista może wybrać dowolną dyscyplinę, żeby pielegnować swój nastrój smutku, głębi, nieuchronności czy absurdu. Wielcy tenisiści wyrzucają piłkę w aut na Wimbledonie. Siatkarz serwuję w pół siatki, zamiast na drugą stronę podczas olimpijskiego finału. Koszykarz pudłuje wszystkie rzuty osobiste właśnie wtedy, kiedy trzeba je trafić w końcówce meczu. Płotkarz przewraca się o ostatnią przeszkodę podczas zawodów. Wszystko to się zgadza, ale trzeba przyznać, że futbol te duchowe udręki przenosi na całkiem nowy poziom w przypadku symbolu niekontrolowanej i nieuchronnej autodestrukcji, jaką jest bez wątpienia gol samobójczy. 

Ponieważ sam strzeliłem ich w życiu kilka (jeden czy dwa były nawet w pewien sposób piękne – bo i w życiu bywają piękne katastrofy), mogę podzielić się stanami wewnętrznymi, jakie przeżywa piłkarz w tej przedziwnej chwili złego losu. No właśnie, po pierwsze, fatum. Żaden uczciwy piłkarz na świecie nie chciał nigdy strzelić samobója – nawet jeśli z boku wygląda to tak, jakby to zrobił z premedytacją. Kiedy to się dzieje, umysł rejestruje fakty w zwolnionym tempie. Dostrzegasz tę piłkę, którą starasz się wybić heroicznym wślizgiem i już na chwilę przed jej dotknięciem, czujesz gdzieś w trzewiach, że oto bierzesz udział w greckiej tragedii. Jesteś Edypem, jesteś Antygoną. Nieważne, jak się starasz, nieważne czego pragniesz – piłka ma w tym strasznym momencie swoją własną wolę i wykorzysta Cię, żeby trafić do Twojej własnej bramki. Nie chciałeś tego, nie była to Twoja decyzja – a jednak się stało. Gdzie znaleźć mocniejszy symbol dla ludzkiej skłonności do autodestrukcji?

Potem jest rzecz jasna wstyd i poczucie winy, choć wiesz, że nie pójdziesz do więzienia. I choć wiesz, że nie chciałeś, to przecież trudno uwolnić się od samooskarżeń, nawet gdy pocieszają Cię koledzy z drużyny (kibice są zwykle dużo bardziej okrutni w tych sprawach). Właściwie, to czujesz się jak bohater Procesu Kafki. Naprawdę nie wiesz, dlaczego Los skazał dzisiaj Ciebie na potępienie. I pomimo wyrzutów, jakie sobie czynisz, w głębi duszy przeczuwasz tę prawdę: ta katastrofa była nie do uniknięcia. Tak naprawdę, była Ci być może dzisiaj pisana

Gol samobójczy – czyli metafora, jak przytrafia nam się w życiu coś dokładnie przeciwnego niż to, do czego z całych sił dążyliśmy. Zostajemy na placu gry samotni i oszołomieni. W naszym artykule daje to już prowadzenie 2:0 dla egzystencjonalistów, musicie przyznać, że jest ono w pełni zasłużone.  

Nieubłaganie egzystencjonalne zero-zero

Najważniejszym jednak słowem-klucz w życiu egzystencjonalistów i melancholików jest jednak utrata poczucia sensu, doświadczenie, że życie to bezcelowy absurd. Otóż, piłka nożna jest za pan brat z tematem syzyfowego wysiłku, o którym pisał eseje sam Albert Camus (nota bene, grający chętnie na bramce podczas amatorskich meczów futbolowych). Symbolem tej całej absurdalności i gonitwy przez całe życie (znaczy się przez całe 90 minut) za czymś, czego i tak nie znajdziemy, jest oczywiście bezbramkowy remis. Słynne 0:0. 

Zero-zero. Pustka do kwadratu. Tyle potu, tyle starań, tyle marzeń, tyle lat treningów, tyle – rzecz jasna – cierpienia na boisku… i nic. Żaden mecz badmintona nie kończy się tym wynikiem. Nie do pomyślenia jest w głowach siatkarzy. Nie zdarzy się nigdy na parkietach NBA. Żadna z innych dyscyplin sportu nie mierzy się tak odważnie z absurdem rzeczywistości jak futbol. Wszyscy inni mogą mieć poczucie progresu (o, mam punkcik w tym gemie), zachować dumę z tego, że choć się przegrało, to zdobyło się te 85 punktów przeciw Los Angeles Lakers.
W piłce nożnej, nie robimy takich uników. Czasem beznadzieja i nieosiągalność naszych celów staje przed nami w całej okazałości.

Szekspir – gdyby mógł przejść się dziś na jakiś bezbramkowy mecz w Premier League, powiedziałby pewnie – Mecz jest to opowieść idioty, pełna wrzasku i wściekłości, nie znacząca nic…

Post Scriptum, czyli... jak się skończył mecz?

Pewne jest tylko cierpienie. (gol dla melancholików)
Gol samobójczy. (bramka dla utracjuszy)
Aburdalność wyniku 0:0. (kolejny gol dla egzystencjonalistów)

To daje nam w tej chwili druzgocący wynik 3:0 dla egzystencjonalistów i melancholików (i wszystkim im podobnym). Musimy jednak zaznaczyć, że oddaliśmy pierwszą połowę walkowerem, nie przytaczając żadnych elementów gry w piłkę nożną, które niosą sens, pociechę czy nadzieję. Nie martwię się jednak tym zbytnio, po pierwsze, dlatego, bo jest to pretekst, aby w przyszłości napisać drugi artykuł o futbolu, jako ad vocem – o tej jasnej stronie piłki. A po drugie, nie martwi mnie to dlatego, bo zdarza mi się po cichu kibicować wszystkim, którzy czują się nieco smętnie i pusto. Podnoszę dla nich szalik do góry i śpiewam, że nic się nie stało! Albo bardziej melancholijnie: „Lecz pamiętaj naprawdę nie dzieje się nic i nie stanie się nic aż do końca”…

Ps. Tekst jest oczywiście pisarskim żartem i proszę czytać go wyłącznie z jednym okiem przymrużonym (przyp. melancholijnego autora).

Hej, hej! Zobacz także:

Jeśli chcesz mnie wesprzeć, postaw mi kawę.
Doda mi sił, kiedy znów usiądę do pisania:)

7 metafor dla odpuszczania…

Photo by Hasan Almasi on Unsplash

Którędy do spokoju ducha?

Poranna scenka rodzajowa:
Przypominam rower do stojaka. 
I to wcale nie w roztargnieniu. Robię to pieczałowicie. Sprawdzam (dwukrotnie) czy wszystko gra.
Odchodzę (niby spokojnie) w stronę drzwi do biura. 
Robię góra cztery kroki, kiedy znikąd opada na mnie szara chmura zwątpienia.
Czy ABY NA PEWNO dobrze zapiąłem rower?
– A może jednak ŹLE przełożyłem łańcuch przez ramę?
– Czy nie porzuciłem go przypadkiem na pastwę nikczemnych ZŁODZIEI rowerów?
Może tak lepiej zawrócić i… sprawdzić jeszcze raz? Tak, na wszelki wypadek. Jakby co. Wiadomo, strzeżonego…  

Wydawać by się mogło, że kontrola sprawia, że poczujemy się bezpieczniej. Ale to nie (cała) prawda. Trochę kontroli – być może, owszem, tak. Ale (zbyt) dużo kontroli – oj, już wcale nie! Paradoks polega na tym, że jest wprost przeciwnie. Im bardziej kontrolujesz, tym gorzej z Twoim poczuciem bezpieczeństwa! Do tego typu kontroli zalicza się także wszelkie umysłowe rozrywki takie jak:

1. Uporczywe spędzanie całego Dzisiaj na zapobiegliwe planowanie Jutra.
2. Analizowanie problemów (oraz potencjalnych przyszłych problemów), intelektualne przenicowanie ich na dziesiątą stronę.
3. Nałogowe sprawdzanie wciąż czy wszystko gra: Czy czegoś nie zepsuliśmy/nie zgubiliśmy/nie pomyliliśmy? 
4. Budowanie sieci zabezpieczeń i ubezpieczeń, niczym zasieki przed każdym możliwym niebezpieczeństwem. 
5. Gra w mało zabawną grę pod tytułem: A co jeśli…? (np. A co jeśli nie domknąłem okna i trąba powietrzna zmiecie moją kuchnię z powierzchni ziemi?)

Hiperkontrola to fałszywy przyjaciel. Obiecuje, że zapewni Ci pogodę ducha i spokojną przyszłość. A tak naprawdę, zatruwa i skraca dni Twojego życia przez zgryzotę i zmartwienia. Ponieważ, im bardziej kontrolujesz wszystko, tym bardziej czujesz przymus, aby kontrolować jeszcze więcej. Nadmierna kontrola jest jak narkotyk, aby czuć się choć przez chwilkę dobrze, musisz brać jej coraz większe dawki. Życie staje się nieprzyjemne. Staje się takie dla Ciebie. Staje się takie dla ludzi wokół Ciebie. 

Trzeba też zrozumieć w tym wszystkim naszą podświadomość (którą podtrzymuje potem tę wewnętrzną spinę). To nie jej wina. Jeśli wzmagamy intensywną kontrolę i czujność, to coś w głębi naszego umysłu rozumuje mniej więcej tak: Ojej, skoro tak się spinamy, to coś jest naprawdę nie tak. Gdzieś tutaj czai się Wielkie Niebezpieczeństwo. I nasz niepokój, siłą rzeczy, podnosi się. Stąd, im usilniej wgryzamy się w problem, tym bardziej (a nie mniej) nas on dręczy. Wpadamy w spiralę: niepokój popycha nas do wzmożonej kontroli, a wzmożona kontrola nagłaśnia emocjonalny niepokój. Im mocniej ściskamy kierownicę, tym bardziej zaciskają się na niej nasze palce. Kończy się to przykrym emocjonalnym skurczem, stajemy się po prostu kłębkiem nerwów. Wpadliśmy w pułapkę, z której wydobyć nas może tylko jedno… szlachetna sztuka odpuszczania

Mniej poważ(a)ni koledzy intelektu

Niestety, nie opanujesz jej w swoim życiu, jeśli zadanie odpuszczania powierzysz w ręce swojego intelektu. Pan Intelekt to Twój niezwykle zasłużony i wykwalifikowany pracownik. Wybitny i ambitny. Prawdę mówiąc, pracoholik, który chętnie bierze na siebie wszystko, co masz do zrobienia w życiu. Jest specjalistą do spraw Zaopatrzenia Domu, głównym planistą i organizatorem Wakacji, Księgowym Twojego Domowego Budżetu, a różne życiowe problemy związane ze światem zewnętrznym, rozwiązuje on niczym sudoku. Wiele dobrego można o nim powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest Panem Wyluzowanym. O nie, Pan Intelekt to nie Luzak. Nie chodzi w dresie. Nigdy nie leży na plaży. Nie ogląda beztrosko chmurek. Nie doświadcza błogości. Krępuje go bezczynne siedzenie w miejscu. Dla niego Wszystko to Zadanie, a zatem także Wielka Mobilizacja. Jeśli powierzysz mu Zadanie Odpuszczania, to… będzie się go trzymał kurczowo. Będzie się spinał, żeby odpuścić. Dla niego to nierozwiązywalny koan. Nigdy z nim tam nie dotrzesz. 

I tu wielu ludzi rezygnuje, mówi sobie: To niemożliwe, żeby tak po prostu coś odpuścić. Moja głowa mi na to nie pozwala! Nie powinniśmy jednak pochopnie wywieszać białej flagi. Intelekt to przecież tylko część Ciebie, a nie cały Ty, zgadza się? Kto wie, może nie jest on nawet najważniejszy (choć dla Pana Intelektu, taka wątpliwość to czysta herezja!). Masz jeszcze innych wewnętrznych pracowników do wykorzystania. Czas ściągnąć ich wreszcie z urlopu! Może już dawno z nimi nie pracowałeś. Jednym z nich jest wyobraźnia, a drugim – twoje ciało.

Jak najpowszechniej wyraża się głębia naszej podświadomości? Poprzez sny, prawda? A sny to nic innego, jak swobodna, a zarazem niesłychanie przenikliwa twórczość naszej wyobraźni. Zatem, aby wpłynąć pozytywnie na to, co nie zależy bezpośrednio od naszej świadomej woli (czyt. automatyczna napinka), możemy skorzystać właśnie z tej wspaniałej ludzkiej zdolności. Takie ćwiczenia nazywa się zwykle wizualizacjami albo po prostu specyficzną formą medytacji. Jeśli obrazy w naszym umyśle komunikować będą poczucie bezpieczeństwa i lekkości, mogą zaprowadzić nas, kroczek po kroczku, do częstszych chwil spokoju i pogody ducha. 

Dodajmy jeszcze do tego nasze ciało. Cudowne, lecz zwykle obarczone krytycyzmem i perfekcjonistycznym niezadowoleniem z siebie. Ciało nie ma lekko w naszej kulturze, podczas gdy powinniśmy je codziennie podlewać głęboką wdzięcznością i karmić szacunkiem. Niestety, jeśli całe życie podporządkowaliśmy pod dyktando Pana Intelektu, to nasze ciało wiedzie smutne i sieroce życie – życie Kopciuszka. Bowiem, z punktu widzenia Pana Intelektu, ciało to tylko nieco fajtłapowaty (i zawodny) wehikuł do przenoszenia umysłu z miejsca A do miejsca B, kiedy zachodzi taka potrzeba. Ale Ciało-kopciuszek jest w rzeczywistości czymś znacznie więcej. To w nim pulsuje nasze życie, kryją się w nim nasze emocje i mieszka w nim nasza świadomość. Dlatego też postawy i gesty ciała – zwłaszcza kiedy nadamy im również symboliczne znaczenie – pomogą nam zmienić coś na bardzo głębokim poziomie (sam intelekt tak głęboko nigdy nie zejdzie). Poza tym, jesteśmy to winni naszemu ciału, to ono przecież najbardziej napina się i cierpi, kiedy przesadzimy w naszym życiu z hiperkontrolą. Boli nas kark, bolą plecy i bolą mięśnie twarzy, gdy za mocno ściskamy kierownicę życia. 

Dopełniliśmy tam samym obszernego wstępu do tego artykułu, uff! W skrócie, sprawy wyglądają tak:
1. Wiemy już, że hiperkontrola stanowi sama w sobie poważny problem.
2. Wiemy już, dlaczego nie pomoże nam go rozwiązać Pan Intelekt.
3. Wiemy też, że możemy zwrócić się po pomoc w stronę naszej własnej wyobraźni oraz ciała.

I tu właśnie zaczyna się wreszcie nasza przygoda z metaforą. Wybrałem siedem symbolicznych obrazów, które możesz wykorzystać do praktykowania odpuszczania. Odpuszczania kontroli, analiz, zmartwień, uporczywych myśli o przyszłości i przeszłości, lęków, myśli o kolejnych zadaniach i obowiązkach, odpuszczania też pesymizmu, rozczarowania, nieadekwatnego wstydu, przedłużającego się poczucia winy czy zagniewania itd…. Każdy z nas niesie na swoich barkach coś, co lepiej byłoby już dawno ODPUŚCIĆ…

Obraz #1. Woda myśli za mnie

Rzeki to moja miłość. Do tego stopnia, że do jakiegolwiek miasta bym nie zawitał, szukam okazji, żeby posiedzieć nad rzeką czy choćby rzeczką, która przez nie płynie (ostatnio był to Wisłok w Rzeszowie:). Zachwyciło mnie kiedyś następujące haiku, które tę moją pasję najlepiej tłumaczy (autor: Bob Boldman, tłum. Czesław Miłosz):

Idę z rzeką
Woda myśli za mnie

Płynąca rzeka to pojemna metafora. Możemy w niej zobaczyć niepowstrzymany upływ czasu, nieustanną dynamikę przemian w życiu oraz własne wnętrze (płynące przez nas uczucia i – nomen omen – strumień świadomości). Jeśli zatem chcesz odpuścić coś, co już się wydarzyło, idź nad rzekę. Usiądź przy niej, spoglądając w stronę, w którą płynie – będzie to tak, jakbyś spokojnie patrzył na odchodzącą przeszłość. Rzeka nauczy Cię, że to już odeszło, że czas już to wypuścić z rąk. Potrzebowałem tego ćwiczenia, kiedy opuszczałem z bólem serca miejsce, które było moim zawodowym domem przez kilka dobrych lat. Ta medytacja pomogła mi zaakceptować konieczne zmiany i rzeczywistość tego rozstania. 

Jeśli chcesz, możesz rozbudować sobie to ćwiczenie o dodatkowy gest. Przygotuj wtedy i zabierz ze sobą statek z papieru. Możesz w nim nawet ukryć konkretne słowa, które wyrażają to, z czym pragniesz się pożegnać. Idź nad rzekę, wypuść statek i pozwól mu odpłynąć wraz z wodą. Odpuść to, co było. Pomachaj temu na pożegnanie. 

Obraz #2. Moje myśli jak śnieg

Bardzo lubię też siedzieć w promieniach słońca. Czasem zamykam oczy, aby wyraźniej poczuć, jak dotykają one mojej twarzy. Niekiedy, niemal czuję, jak wtedy mięknę, także w środku – już nie muszę być taki twardy i w ciągłej gotowości do pracy albo samoobrony. Pewnej niedzieli, kiedy w mojej głowie kotłowało się za dużo niespokojnych i gorzkich myśli, wyszedłem na balkon, usiadłem i skupiłem uwagę na ogrzewającym mnie słońcu. Przyszło wtedy do mojej głowy następujące haiku:

Położyłem przed słońcem
moje myśli jak śnieg
aby stopniały

Wyobraziłem sobie, jak spod mojego serca wygrzebuję warstwy śniegu i lodu, które mrożą moje wnętrze. Śnieg zimnych i smutnych myśli. Zobaczyłem, że mogę je wszystkie położyć przed słońcem i patrzeć, jak topnieją bez mojego udziału, tylko dzięki temu, że je puszczam. Dzięki temu, że koncentruję uwagę na tym, co dobre i piękne, za co mogę być wdzięczny. Począwszy do słońca, które mnie oświetla i grzeje. Tu i teraz. 

Wyjdźże na słońce. Wygrzeb z serca lodowate myśli.

Obraz #3. Oderwij moje zmartwienia!

Pozostajemy w kategorii: czuły kontakt z naturą. Była woda i słońce, a teraz czas na wiatr. Napiszę kiedyś o tym książkę, mam już nawet świetny tytuł: Moje ciało i wiatr (brak mi tylko fabuły, bohaterów i całej reszty:). Jak dobrze wiesz, dotyk wiatru bywa bardzo odmienny w swej formie, czasem to łagodne muśnięcie policzka, a czasem uderzenie jak z bicza strzelił, które porywa czapki i cofa rowerzystów na ich ścieżkach. Skupimy się teraz na tym drugim rodzaju spotkania z wiatrem. Niech to będzie wiatr gwałtowny, gniewny, wręcz agresywny!

Bo też, aby oderwać od nas pewne psychiczne przyssawki, potrzeba nieraz gwałtownej energii. Przykładem są dla mnie drzewa targane wichurą. Przed moim mieszkaniem rośnie brzoza, uwielbiam słuchać jak szumi na silnym wietrze i obserwować jak kręci się i zgina, jakby tańcząc z porywami wiatru. Czasem, zwłaszcza jesienią, odrywają się od niej wtedy liście. Bywa, że zmienia się to w prawdziwy spektakl deszczu ze złotych listków…

Kiedy przyczepiły się więc do Ciebie zmartwienia, bądź jak taka brzoza – wyjdź na porywisty wiatr. Pozwól mu oderwać swoje troski. Niech Ci je ukradnie. Strać trochę ze swojej kontroli nad biegiem spraw. Rozłóż ręce, wystaw twarz w stronę wichury. Niech wiatr zabierze Ci te wszystkie rzeczy, które Ci ciążą. Puść je z tym wiatrem. Daj mu się trochę poszarpać 🙂

Obraz #4. Pociąg zwany Dniem Wczorajszym

Nie tylko przyroda może być naszym źródłem inspiracji i nauczycielem. Nie gardźmy też dziełami człowieka. Ja na przykład, należę do grona entuzjastów pociągów. Lubię tory kolejowe, lubię dworce, lubię kawę kupowaną przed podróżą, kiedy mam na sobie 20-litrowy plecak. Piękne to są chwile! I dobrze jest mi też od czasu do czasu popatrzeć sobie na odjeżdżające pociągi. Dostrzegacie już analogię do ćwiczenia z rzeką? 🙂

Pociąg (inaczej niż rzeka) odjeźdża szybko i znika nam zaraz całkiem z oczu, tak jak często szybko mija nam czas. Bywa, że naprawdę ciężko nam się rozstać z Dniem Wczorajszym.
Trudno nam pożegnać się z dzieciństwem, za którym wciąż czasem tęsknimy. Z młodością, która uciekła nam jakoś zbyt prędko. Z marzeniami albo ambicjami, których już ostatecznie nie udało nam się zrealizować (już nie zostanę zawodowym piłkarzem…). Z tym, że pod pewnymi względami życie ułożyło się inaczej niż zakładaliśmy. Albo, że rozjechały się nasze kolejowe tory z kimś, kto był dla nas bardzo drogi przez długi czas. Ktoś odjechał w inną stronę. Być może ktoś całkiem już zniknął z tego świata. 

Mam takie miejsce, gdzie kładka dla pieszych biegnie dokładnie nad torami kolejowymi. Zdarza mi się chodzić tam, aby popatrzeć na odjeżdżające pociągi. Są jak obrazy, które pomagają mi uśmiechnąć się do konieczności przemijania. Odprawdzam je wzrokiem aż po horyzont. Cieszę się, że choć przez chwilę różne pociągi, czyli sprawy, ludzie i miejsca były obecne w moim życiu. Nie próbuję już zawracać tych pociągów na siłę.

Obraz #5. Głowa lekka jak balonik

Myślę, że też znasz to uczucie. Czasem moja głowa jest strasznie ciężka. Czuję to fizycznie i psychicznie. Przemęczona intensywnym myśleniem. Czasem to efekt intelektualnego wysiłku w pracy, a czasem skutek przesadnego analizowania i uciekania myślami w przyszłość. Moja głowa jest wtedy jak przerośnięty arbuz. Dziwię się, że nie spada pod własnym ciężarem.

Na takie sytuację, lubię wizualizację z balonikiem. Od czasu do czasu, nad osiedlowymi blokami, gdzie mieszkamy, unosi się w przestworza taki balonik z helem, zgubiony albo celowo wypuszczony na wolność przez dziecko. Patrząc na niego, myślę sobie nieraz: Och, gdyby moja głowa mogła być lekka jak ten balonik! Albo, gdybym mógł wypuścić nadmiarny ładunek myśli jak taki balon!

Zamiast zatem trzymać się kurczowo zbytecznych, ciążących nam myśli, powinniśmy dla własnego dobra wypuścić je z rąk niczym baloniki z helem. Już sama wizualizacja może okazać się pomocna. A jeśli to nie wydaje Ci się zbyt szalone, dobrze nawet taki fruwający balonik sobie zakupić i dokonać symbolicznego gestu rozstania się z jakimś myślowym natręctwem (oczywiście, gdy nie będą patrzeć sąsiedzi). Mój balkon nadaje się zupełnie dobrze na taki pas startowy dla brzemiennych w znaczenie baloników! Kto wie, może Twój również? 🙂

Obraz #6. Ogień płonący na Końcu Świata

Wybrałem się przed laty na słynną drogę do Santiago del Compostela, czyli na Camino. Być może wiecie, że niektórzy przedłużają sobie ów pielgrzymi szlak o mniej więcej trzy dni, aby dotrzeć jeszcze dalej, na sam koniec świata, czyli do wysuniętej najdalej na zachód miejscowości Fisterra, przy linii brzegowej Oceanu Atlantyckiego. Obowiązuje tam pewien obyczaj (przynajmniej tak wtedy słyszałem), który polega na spaleniu w tym szczególnym miejscu swojego starego, znoszonego ubrania pielgrzyma. Ta zmiana stroju to uniwersalny symbol odrodzenia i nowego początku (jak sukienka ślubna czy habit podczas obłóczyn w zakonie). To widoczny gołem okiem znak, że dokonała się w nas radykalna przemiana, że nie jesteśmy już tym samym człowiekiem, co wcześniej. Jakbyśmy zrzucili starą skórę.

W naszym domu jest zawsze pod ręką przynajmniej kilka świeczek i zapalamy je z żoną regularnie niemal każdego wieczora. Wiadomo, że już samo patrzenie na ogień uspokoja, a obserwowanie ogniska to być może pierwsze doświadczenie medytacyjne ludzkości. Jednak w tym przypadku, chciałbym zaproponować Ci coś więcej niż kontemplację płomienia. Może czas spalić stary list albo taki, który dopiero napiszesz. Można zawrzeć w nim myśli i wspomnienia, które ciążą i nie dają nam spokoju. Może to właśnie metafora ognia będzie dla Ciebie kluczowa. Popiół, który zostanie – nie jest symbolem negatywnym, przecież to właśnie dopiero z popiołów może się odrodzić mityczny feniks…

Obraz #7. Oddech nauczy Cię wszystkiego

Najprostszą i najcenniejszą metaforę dla odpuszczania masz jednak zawsze przy sobie, nie musisz nigdzie iść ani niczego kupować, bowiem wystarczy… Twój oddech.

Ciekawa sprawa z tym oddechem. Czy wiesz na przykład, że wdech i wydech można porównać w pracy naszego ciała do delikatnego przyciskania na przemian pedału gazu i hamulca? Wdech – to gaz, jest związany z mobilizacją do działania. Wydech – to hamulec, to wejście w stan relaksacji. To dlatego, kiedy jesteśmy spięci możemy zauważyć, że nasz oddech jest nierówny, a szczególnie, że skraca się nasz wydech. Czasem wręcz go wstrzymujemy z tego całego napięcia! Nie pożylibyśmy więc długo, gdyby to nasza hiperkontrola mogła władać procesem oddychania. Nie umielibyśmy pewnie w ogóle wypuścić z siebie powietrza.  

Kiedy zatem, naprawdę chcesz już sobie coś odpuścić, usiądź, zamknij oczy i spokojnie poddychaj. Aby wydłużyć nieco oddech, możesz spróbować wydychać powietrze ustami, tak jakbyś miarowo wypuszczał powietrze z balonika albo przez słomkę. Dodaj do tego jeszcze świadomą intencję: wyobraź sobie np. że kiedy puszczasz powietrze, odpuszczasz tym samym dokładnie to, co tak bardzo Cię ostatnio niepokoi (jakieś konkretne zmartwienia czy napięcia). Nie da się żyć bez wydechu, zarówno dosłownie, jak i metaforycznie!

Dlatego odetchnij sobie nieco! 🙂

Post Scriptum, czyli bonusowa metafora

Kiedy pisałem już ten tekst (a zajęło mi to trochę czasu), przyszedł mi do głowy jeszcze jeden obraz, na tyle jak sądzę istotny, że postanowiłem zamieścić go w Post Scriptum jako bonus dla najwytrwalszych czytelników, którzy dobrnęli aż dotąd! 🙂

Czy pomyślałeś kiedyś o tym, że Twoje własne ciało jest również metaforą? Policzki są symbolem czułości. Twardy kark – krnąbrnego uporu. Pępek – to widoczny gołem okiem symbol tego, że należysz do ludzkiej społeczności (i że nie pojawiłeś się na świecie jako samowystarczalna jednostka). Oczy to zwierciadło duszy itd. Można by wymieniać długo. Spójrzmy jednak teraz uważniej na dłonie. Mówimy przecież, że zaciskamy kontrolę – dokładnie tak, jakbyśmy zaciskali pięści. Zatem, co by było, gdybyśmy je rozluźnili? 

Usiądź do ćwiczenia, w którym pobędziesz dłuższą chwilę, koncentrując się na geście otwartych dłoni. Możesz je położyć na kolanach albo nawet nieco unieść w górę. Możesz również wyobrazić sobie, że na tych dłoniach siada Ci motyl – coś ważnego i cennego od życia, a Ty nie musisz i nie możesz tego kontrolować (biedny byłby ten motyl, którego chciałbyś zatrzymać przez zaciśnięcie pięści!). Otwarte dłonie to też znak gotowości do przyjmowania. Życie ma jeszcze dla Ciebie niejeden prezent, pod warunkiem, że pozwolisz sobie nieco odpuścić kontrolę. W świecie hiperkontroli nie ma niespodzianek i jest to ostatecznie niewypowiedzianie smutne. 

Jeśli czujesz różne napięcia w ciele, zastosuj do nich tę metaforę. Jeśli napinasz plecy, to wyobraź sobie, że rozluźniasz je jak otwartą dłoń. Podobnie obręcz barków, żuchwę, pośladki czy mięśnie brzucha. Cały zmień się w tym ćwiczeniu w otwartą dłoń. Nie musisz ciągle toczyć z życiem bójki przy użyciu zaciśniętych pięści! Nawet Rocky Balboa wrzucał czasem na luz. 🙂

Jeśli chcesz mnie wesprzeć, postaw mi kawę.
Doda mi sił, kiedy znów usiądę do pisania:)

Tańcząc z indykami…

Oczywistość i nieoczywistość życiowych znaków

Są rzeczy, na które patrzymy od lat i których nie widzimy. Są prawdy, które znamy od dziecka, ale ich sobie nie uświadamiamy. Są pomocne drogowskazy na naszej drodze życia. Rzeczywiście, wskazują nam one najwłaściwsze ścieżki, którymi powinniśmy dreptać, ale ponieważ stoją tam one od dawna, to z łatwością je ignorujemy. Czekamy na gwiazdkę z nieba, kiedy gwiazdka spadła już dawno temu, lecz my mijamy ją obojętnie, tylko z tego jednego powodu, że jest tu w tym samym miejscu każdego dnia. Jesteśmy jak ludzie, którzy dawno temu napotkali w swoim zwykłym osiedlowym parku Cudowną Żyrafę, ale ponieważ minęło już 20 lat i spotykają tę samą żyrafę na tym samym trawniku codziennie, to nie widzą już ani jej cudowności, ani jej samej. Przecież spieszą się do pracy. Ach te żyrafy, nie ma przez nie, gdzie zaparkować samochodu!

Zatem tajemnicze, zaskakujące i niewytłumaczalne bywają znaki, jakie otrzymujemy od życia. A powiem Wam na dodatek, że są one jednocześnie proste, codzienne, swojskie i tak naturalne jak październikowa rosa. I zwykle z ogromnym mozołem i trudem je odczytujemy (jeśli w ogóle). Jakoś zawsze spodziewamy się czegoś innego, niż to, co jest nam dane. Z tego powodu, nieraz marnujemy całe lata życia. Rozmarzeni, niepewni siebie i niespokojni, jakoś nie możemy się nigdy dobrze przypatrzeć swojemu życiu i swojej własnej twarzy. Dlatego też nie wiemy, kim jesteśmy i co mamy właściwie do zrobienia na tym świecie. 

Inna sprawa, że czasem pomocne znaki, jakie otrzymujemy od życia, przybierają formę, jakiej nigdy sami byśmy sobie nie wybrali. Wręcz formę, która bardzo się nam nie podoba. Tak z pewnościa było ze mną i z… indykami. Posłuchajcie prawdziwej historii, którą być może również dla Was będzie takim… pomocnym znakiem.

Hell's turkeys. Indyki z piekła rodem

Kiedy byłem chłopcem, żadne zwierzę na świecie nie miało u mnie tak złych notowań, jak indyki. Tyranozaur albo żarłacz błekitny wydawały się milsze. Z bliższego otoczenia, kleszcz albo szerszeń nie budziły takich lęków, jak one. Indyki były w moim poczuciu zwierzętami z piekła rodem. Osobistymi ochraniarzami Cerbera w Hadesie (tego trójgłowego milusińskiego psa z otchłani). Albo kumplami od piwa dzikich Erynii, czyli tych ścigających Cię z krzykiem na ustach bogiń zemsty (jako dziecko rozczytywałem się w mitologii greckiej, stąd wybaczcie te kolorowe porównania:). Tak, indyki były straszne. Jeśli nie miałeś z nimi dotąd bliższego do czynienia, uwierz mi na słowo. Zresztą wystarczy, jeśli przyjrzysz im się chwilę uważniej na zdjęciach albo filmach. Niepokojąca czerwień na ich dziobie. Stroszenie się w potężną kulę z piór. No i ten przerażający dźwięk, kiedy złoszczą się i atakują, który z braku lepszej onomatopei, określimy jako wojownicze „gul-gul„. 

Ku mojej udręce, mój tata od czasu do czasu hodował je na naszym podwórku. W tych okresach, w dużej mierze, przestawało być to naprawdę nasze podwórko. Było to teraz podwórko indyków. Niczym uliczni gangsterzy, indyki od pierwszego dnia pobytu, zaprowadzały swoje porządki, polegające na perfidnym zastraszaniu i aktach przemocy. Dziś powiedziałbym może, że były one wspaniałą przyrodniczą metaforą emocji gniewu (oraz potencjalnie, nieco mniej wspaniałą metaforą czynnej agresji). A ja jako niegroźne dziecko, byłem dla nich najwyraźniej podrzędnym gatunkiem i mógłbym wręcz przysiąc, że autentycznie mnie one nie lubiły. Przy każdej okazji, robiły swoje gul-gul, kręciły się nerwowo w pobliżu, kiedy grałem w piłkę (piłka jednak budziła ich respekt i trzymała na dystans), a kiedy zwęszyły dobrą okazję… atakowały. Tak, biegły za mną, nieprzytomne ze złości, czerwone i nastroszone, w stylu najgorszych zakapiorów z amerykańskich kryminałów. Czułem, że przy nich, igram ze śmiercią.

Odkryłem również wtedy, że stawianie im oporu… tylko pogarsza sprawę. Załóżmy, że jakiś szczególnie nerwowy indor dostrzegł mnie i zagulgał zaczepnie w swoim stylu: gul-gul! Jeśli odpowiadałem zaczepką na zaczepkę (czyli też lekko się nastroszyłem i odpowiedziałem ostrożną inwektywą), indor robił się większy, czerwieniał bardziej i dodawał z większą mocą: gul-gul-gul! Ja wtedy też, udawałem, że jestem większy niż jestem, również robiłem się cały czerwony i demonstrowałem tupnięciem nogi, że naprawdę jestem groźny. Indor powinen się pokornie wycofać, prawda? Zapomnijcie, pokorne wycofywanie się nie leży w naturze indorów. Robił się za to wielki i czerwony jak kula ognia wypuszczona ze smoczej paszczy i biegł już w moim kierunku, pociągając za sobą towarzyszy. Pozostawało mi już tylko salwować się haniebną ucieczką. Liczne tego typu historie (bo męska duma kazała mi powtarzać ten beznadziejny scenariusz) powinny nauczyć mnie jednego: indyk nigdy nie robi się mniej zły, kiedy toczysz z nim walkę. Jest dokładnie na odwrót. Złota zasada zen, którą właśnie wymyśliłem, głosi raczej to: Im usilniej walczysz z indykiem, tym bardziej masz na głowie rozwścieczonego indyka (albo wiele indyków). Można się tak zapętlić w beznadziejnym zmaganiu bez końca. 

Indyki wracają nocą

Minęły lata i wydawać by się mogło, że problem indyków przestał już istnieć w moim życiu. Zamieszkałem w dużym mieście, gdzie nie ma ani podwórka, ani gromady indyków (nie spotkałem nigdy ani jednego w Krakowie). Mogłem spakować te wspomnienia do pudełka i schować w starej szafie z napisem: Lęki z dzieciństwa. Indyki mogły tam leżeć już spokojnie obok Buki z krainy Muminków, Starego Ducha ze struchu albo wizji pioruna kulistego wpadającego do domu przez okno. Już się tym nie przejmowałem. Miałem swoje nowe sprawy do przejmowania się: pracę, relacje rodzinne, życiowe wybory, pieniądze, lepsze lub gorsze zdrowie i tym podobne stresy i niepokoje, które zajęły miejsce indyków. Złowrogie gul-gul nie dochodziło już zza tych wszystkich bieżących bolączek. 

Przynajmniej tak mi się zdawało, aż pewnej nocy przyśnił mi się szczególny sen. A był to czas, kiedy te różne dorosłe niepokoje urosły w moim życiu do sporych rozmiarów. Do tego stopnia, że niepokoiło mnie już samo to, jak bardzo się niepokoję. Taka typowa pętla lęku. Właśnie wtedy w sennej wizji, przyszły mi z pomocą one… indyki z dzieciństwa. We śnie moje wspomnienia ożyły, znowu moje podwórko nie było całkiem moje, przechadzały się na nim natrętne i niechciane indyki. Groźne, budzące we mnie strach. Natarczywe i agresywne – tym bardziej, im bardziej starałem się je z mojego podwórka przepędzić. Obudziłem się w środku nocy, cały roztrzęsiony.

W tamtym czasie, wiedziałem już na szczęście, że niektóre sny to zaszyfrowane wiadomości z własnego wnętrza. To taki list w butelce, który wynurza się nagle z oceanu naszej podświadomości. Nieraz trudno odczytać pismo na liściku i bywa, że coś jest napisane jakby w obcym dialekcie, ale przy odrobinie odwagi, uważności i cierpliwości, wiadomość wciąż może być jednak odczytana (przynajmniej czasami i przynajmniej częściowo). Wciąż leżąc więc w łóżku, w sercu cichej, zimowej nocy, zacząłem się powoli zastanawiać, co przypominają mi owe indyki z mojego snu? Dlaczego ten symbol do mnie przyszedł? Dlaczego teraz?  

Pojawiło się wtedy w mojej świadomości słowo-klucz: natręt, natrętny. To było rzeczywiście rozwiązanie mojej zagadki. Indyki z dzieciństwa były na moim bezpiecznym podwórku niechcianymi natrętami. Tak samo, w moim obecnym życiu psychicznym, na podwórku mojej własnej głowy, pojawiały się takie lękowe, natrętne myśli-indyki. W dzieciństwie, im bardziej walczyłem z indykami, tym bardziej rosły one w siłę i stawały się coraz bardziej agresywne. Podobnie było z natrętnymi myślami i uczuciami, im bardziej je tłumiłem, tym bardziej stawały się one wielkie, liczne, groźne i przerażające (a przynajmniej takie się wydawały). 

To, z czym walczę w sobie, na to właśnie staję się skazany. To, czego nie chcę, na pewno zaistnieje w moim życiu psychiczny. Jeśli czemuś w sobie stawiam agresywny opór, wzmacniam to. To paradoksy, ale prawdziwe. Przypomnijmy sobie jeszcze raz prawdę zen: indyk nigdy nie robi się mniej zły, kiedy toczysz z nim walkę. Natrętnego gość Twojego życia psychicznego, nie poskromi gorliwa z nim walka. Uczyni go ona tylko jeszcze bardziej natrętnym i wrogim. Jeśli tłumisz agresywnie własną złość, potajemnie będzie ona wzrastać. Jeśli wypierasz surowo ze świadomości swoje lęki, wrócą one jako atak paniki albo zaburzenia lękowe. Im usilniej walczysz z indykiem, tym bardziej masz na głowie rozwścieczonego indyka (albo wiele indyków). Sytuacja się pogarsza, nie poprawia!

Zrozumiawszy to w krótkiej chwili nocnego olśnienia, mogłem znów spokojnie zasnąć. Dziękuję, moje drogie indyki – może nawet wyszeptałem przez sen.

Mój drogi przeciwniku!

To bardzo intrygujące, wręcz zachwycające, jak swojskie mogą okazać się znaki, które oświetlają naszą drogę przez życie. Dziś, nie myślę już o indykach źle, choć wiem, że gdybym stanął znów z nimi w oko w oko, ponownie mogłyby zrobić się one wielkie, nastroszone, czerwone i gulgające. Jednak tym razem, nie musiałbym już podejmować bokserskich rękawic. Prędzej skłoniłbym się im w geście szacunku i wdzięczności. Powiem więcej, na podwórku mojego życia psychicznego, też spotykam wciąż od czasu do czasu przeróżne indyki: złości, lęku, niepokoju i wiele innych, na pierwszy rzut oka, Nieciekawych Natrętów. Staram się ich nie przeganiać wściekle z tego Podwórka. Koniec końców, to moje indyki. To moi kochani przeciwnicy. 

O tak, kochani przeciwnicy i najdrożsi natręci, którzy nie pozwalają nam żyć spokojnie w zakłamaniu, którzy prowokują nas do drogi i do rozwoju, kiedy nie chce nam się już iść dalej w tej długiej podróży. Cudowni wrogowie z naszego podwórka, którzy mają moc skruszyć nasze lenistwo i zburzyć pozorny komfort i ułudę bezpieczeństwa. Jeśli uprawiasz jakiś sport powinieneś to dobrze zrozumieć. Nikt nie pozwala nam tak wspaniale wznieść się na wyżyny naszych możliwości, jak silny i nieustępliwy przeciwnik. Ktoś musi nam posyłać trudne piłki, do których ledwie dobiegniemy. Ktoś musi wspaniale bronić nasze najlepsze strzały. Ktoś musi szybko biec za naszymi plecami, abyśmy naprawdę dowiedzieli się, kim jesteśmy i dokąd sięga nasz osobisty potencjał. Mój drogi przeciwniku! Mój kochany wewnętrzny natręcie, powinienem Ci podziękować. Wyrywasz mnie ze snu. Uczysz więcej, szybciej i skuteczniej niż wszyscy wewnętrzni sympatycy razem wdzięczni (choć ich też, oczywiście lubimy).

Jeśli więc spotkasz gdzieś kiedyś indyka (zwłaszcza w Krakowie, może jednak tu są?), pozdrów go ode mnie i przekaz moje gorące słowa wdzięczności. Co ja bym bez nich zrobił! Dały mi wspaniałą życiową lekcję, zamieniły się w mój najbardziej osobisty i cenny symbol. 

Post Scriptum

Jeśli masz coś zapamiętać z tego wpisu, to niech będą to te proste zasady zen, których uczą nas indyki 🙂

Nie wiem, co jest, było czy będzie wściekłym indorem na podwórku Twojej głowy i serca. Pamiętaj jednak o tych zasadach, a z pewnością przejdziesz przez tę próbę bez szwanku. Życzę Ci tego ze wszystkich sił z tego miejsca! 🙂

Hej, hej! Zobacz także:

Jeśli chcesz mnie wesprzeć, postaw mi kawę.
Doda mi sił, kiedy znów usiądę do pisania:)

Prawo dziecka do szacunku…

Photo by Yogendra Singh on Unsplash

Lęk przed pewnym spotkaniem

Zastanawiam się czasem, czy dogadałbym się sam ze sobą, gdybym spotkał gdzieś przypadkiem, w jakimś krakowskim parku, na placu zabaw – siebie sprzed lat. Małego Wojtusia. Bardzo możliwe, że zażenowany, uciekałbym wzrokiem. Być może wolałbym ukryć prawdę, że jestem jego przyszłością. Nie chciałbym, aby dostrzegł w moich oczach utratę niewinności i prostoduszności. Żeby dowiedział się, że i ja zaznałem już owocu z drzewa poznania dobrego i złego. Nie chciałbym, aby dostrzegł ból, którego nie spodziewa się przecież od życia, wciąż pełen ufności i wiary. Zakorzeniony w chwili obecnej. Przeżywający każdy dzień jak święto, spektakl i tajemnicę. Dla niego kosmiczny zegar bije inaczej. Jego czerwiec to sto lat, to dziejowa epoka. Mój to tylko kilka chwil. Przeminie, zanim nasyci serce. 

A właśnie dzieci - to książęta uczuć, poeci i myśliciele.
Janusz Korczak
Prawo dziecka do szacunku

Nade wszystko, czułbym jednak chyba nabożny lęk. To nic, że teraz mam za sobą lata kształcenia. Więcej niż jeden kierunek studiów. Skomplikowane kursy i dumne certyfikaty. Nic to, że mam rachunek oszczędnościowy i mogę kupić bilet na podróż w każdą stronę świata. Nic to, że mam pracę i przeczytałem tyle książek. Nic to, że znam języki. Ubogi jestem przy tym chłopcu. On nosi w sobie tajemnicę. Zna język życia, którego ja już zapomniałem. Mokra po deszczu ziemia, rozmowa z psem i cały świat duchowy – to dla niego swojski dom. Mały Wojtuś to mistyk, a ja jestem już tylko ekspertem. On rozmawia ze wszystkim, co żyje – ja komunikuję się więcej z maszynami niż ludźmi. On zna dobrze zimny majowy poranek, długi lipcowy wieczór, zapach października. Ja żyję jak za szkłem. Zamknięty w klatce budynków, puszek, ekranów i betonu. 

Dziecko w nas i dziecko przed nami, ma – jak pisał Janusz Korczak – nade wszystko  prawo do szacunku. To pierwsze prawo, które jesteśmy mu winni, ale by okazać je szczerze i w pełni, musimy wraz z dzieckiem przeciwstawić się silnym prądom kultury, którą oddychamy na co dzień. A to wcale proste nie jest.

Mała rynkowa wartość młodego. Tylko wobec Prawa i Boga kwiat jabłoni tyle wart,
co jabłko, zielona ruń, ile łan dojrzały. Mówimy: przyszły człowiek, przyszły pracownik, przyszły obywatel.

Dzieciństwo, mała kosmogonia.

Czy istnieje życie na żarty? Nie, wiek dziecięcy – długie, ważne lata żywota człowieka – pisze Korczak. Długie, ważne. Życie dziecka ma już swój ciężar i powagę, choć czasem trudno nam to zauważyć za zasłoną wygłupów i uśmiechów. Czasem nie chcemy tego dostrzec, bo kto może znieść taką odpowiedzialność? Ziarna przyszłej depresji i uzależnienia, rozwijają się w dziecku obok ziaren poczucia własnej wartości, odpowiedzialności i miłości. Charakter i przyszły los kształtuje się w małym człowieku pod naporem ogromnych sił psychicznych, emocjonalnych i fizycznych, niczym nowa gwiazda rodząca się wśród potężnych kosmicznych energii grawitacji, światła i ciemności, żaru i krystalicznego mrozu. Dzieciństwo to ukryta przed nami kosmogonia. Narodziny nowego świata. Czy świat ten będzie się nadawał do zamieszkania? Czy będzie przyjazny dla człowieka? Czy będzie tam kwitło życie, czy zakryje je wieczna zmarzlina? Dzieciństwo – długie, ważne, dramatyczne wręcz, lata naszego życia. Strach nawet pomyśleć. Co z niego wyrośnie? – pytamy niepewnie. 

Nie żal mu (dziecku) czasu na bajkę, rozmowę z psem, chwytanie piłki, dokładne obejrzenie obrazka, przerysowanie litery, a wszystko życzliwie.
Ono właśnie ma słuszność.

W wieku dorosłym, większość z nas – jeśli nie wszyscy – stajemy się niewolnikami przyszłości. Uczymy się tego i trenujemy w tym, szczególnie w świecie pracy. Jutro ma dla nas większe znaczenie niż dziś. Mamy długo- i krótkoterminowe cele. Mamy plany i projekty. Wykresy Gantta i kamilenie milowe. Kiedy wejdziemy na jeden szczyt, od razu szukamy następnego. Droga i podróż straciły wartość samą w sobie. Po co iść piechotą, skoro prędzej pojechać? Jeśli można skrócić drogę do celu, zróbmy to! Jeśli jadę samochodem do biura, to jak najprędzej. Cała nasza głowa wyprzedza dalece ciało. Czasem widać to po sposobie, w jaki się poruszamy: wychyleni nienaturalnie do przodu, jakby umysł wściekał się na ciało, że może zrobić tylko jeden krok na raz. On sam jest już gdzieś daleko z przodu.

Abyśmy naprawdę potrafili szanować dzieci i dzieciństwo, musimy zacząć szanować dzień dzisiejszy i każdy ułamek z procesu zmian i dojrzewania. Jeśli dziecko podróżuje przez czas w stronę dorosłości, to jest ono pełnowartościowe, na długo zanim tam dotrze. Jest pełnowartościowe już dziś. Cieszymy się kwiatami, a przecież są one tylko dzieciństwem dla dojrzałego owocu. Jutro jest ważne, ale czy to nie dziś jest ważniejsze? Czy nie powinniśmy trenować się raczej w zadowoleniu z chwili obecnej? Gdybyśmy potrafili bardziej się nią cieszyć, bliżej by nam było i do dzieci, i do rzeczywistości…

Dzieciństwo to kontrkultura

Baczność: życie współczesne kształtuje silny brutal, homo rapax (człowiek zachłanny): on dyktuje metody działania.

Jestem przekonany zresztą, że dzieci to urodzeni kontrkulturowcy. O wiele bardziej prawdziwi i radykalni niż każda buntownicza grupa młodego pokolenia. Jeśli to homo rapax, człowiek brutalny i żarłoczny, silny i chciwy – jak stwierdza Korczak – rządzi współczesnym światem, to jakże daleko do tego miejsca w społeczeństwie dziecku! Żeby zyskać uznanie w świecie, trzeba okazywać siłę. Liczy się moc intelektu, liczą się talenty, zdolności, spryt i wiedza. Liczą się znajomości. Dobrze wyróżnić się mięśniami, szczupłą sylwetką, ładną fryzurą i modnym ubraniem. Świetnym obyciem i ładnym wysławianiem się. Doskonale mieć wyraziste poglądy i tzw. charyzmę. Kluczowa jest niezależność. Trzeba mieć też kasę, móc pochwalić się wielkiem domem, luksusowym samochodem i egzotycznymi wakacjami. Należy dążyć do siły i wielkości, władzy i sprawności. Sławy, rozpoznawalności i podziwu. Dziecko nie ma jeszcze swojego miejsca w takim świecie. Samymi swoimi cechami i zachowaniami – jest obrazą dla tej kultury i jej wartości. Wystarczy, że będzie zwykłym dzieckiem. 

Dziecko - małe, lekkie, mniej go jest. - Musimy się pochylić, zniżyć ku niemu. (...)
Co gorsze, dziecko jest słabe. Możemy je podnieść, podrzucić do góry, wbrew woli posadzić...

Zatem, kiedy my dążymy do wielkości, dziecko – jest małe. Mniej go jest. Kiedy my chcemy być widoczni, dziecko jest ukryte. Kiedy my chcemy pochwalić się produktywnością – dziecko bazgra w zeszycie i obserwuje długo i uważnie ślimaka, choć nikt mu za to nie zapłaci. Kiedy my cenimy siłę – dziecko nie podniesie nawet skrzynki z narzędziami. My chwalimy się sprawnością, dziecku często wypadnie z dłoni filiżanka z herbatą. My rozgrzewamy do czerwoności nasz intelekt, a dziecko niewiele jeszcze przeczytało, niewiele wie i prostaczek z niego,  czasem wprost wstydliwy dla nas. Kiedy my kontrolujemy i ukrywamy cały stos naszych myśli i uczuć, dziecko wprowadza nas w zażenowanie szczerością i głębią emocji, i to przeżywanych wprost na oczach świata. 

Tak, dzieci to kontrkultura, którą staramy się nieraz oswoić lub zdławić. A najlepiej, szybko zmienić. Nauczyć, wytrenować, ustawić – aby zaczęło rokować dla tego świata. Aby prędko mogło zająć swoje miejsce wśród homo rapax

Język szacunku

Gdy tatuś wyleje herbatę, mamusia mówi: Nie szkodzi. Na mnie zawsze się gniewa.

Janusz Korczak, ale też inni pedagodzy (jak np. Haim Ginott) zwracali baczną uwagę na specyficzny język, jakiego dorośli używają niekiedy w stosunku do dzieci, aby ich w gruncie rzeczy poniżyć i zawstydzić. Są szczególne słowa – rzeczowniki i czasowniki – których adresatami, co do zasady, nigdy nie są inni dorośli, ale wyłącznie dzieci. W tych słowach kryją się nagana, poczucie winy, skarga, a czasem szyderstwo. Czy słyszałeś je kiedyś w stosunku do siebie (zapewne we własnej dziecięcej przeszłości)?

Dziecko nie jest głupie; głupców wśród dzieci nie więcej niż wśród dorosłych.

Wprost niewiarygodna jest kreatywność i obrazowość metafor, jakie dorośli wymyślili, żeby w gruncie rzeczy, obrażać dzieci. Spójrzmy na to świeżym okiem, z należnym tym frazom zdumieniem. Np. głąb kapuściany – czy powiedziałeś tak kiedyś do swojego prezesa? Barani łeb – to biorę szczególnie do siebie! Ciepłe kluchy, beksa-lala, maminsynek. Można by zbudować cały słownik. Jeśli mamy okazywać dziecku szacunek, musimy naprawdę przyjrzeć się naszym słowom. 

Wspomniany już Haim Ginott proponował dorosłym (szczególnie rodzicom, których nerwy narażone są na największy stres, przeciążenia i wyzwania…) następujące ćwiczenie, które pomaga zmienić sposób komunikacji na bardziej pełny szacunku. Wyobraź sobie, że Twoje dziecko przewróciło przypadkiem Twój kubek kawy. Co Ci przychodzi na myśl? Często słowa odbierające szacunek, bo sam nasłuchałeś się takich w przeszłości: Ty niezdaro! Czemu nigdy nie uważasz? Przestań się zachowywać jak w dżungli itd… A co byś powiedział, gdyby to samo zrobił Twój gość, którego zaprosiłeś do swojego domu? Czy nie powiedziałbyś raczej: To nic takiego. Nie przejmuj się. Daj spokój, po prostu zrobię sobie kolejną… Widzisz, masz w sobie potencjał wielkiej empatii, żeby chronić dobre samopoczucie, uczucia i poczucie własnej wartości swojego gościa. Rada Haima Ginotta jest zatem prosta: traktuj (własne) dziecko, tak jak potraktowałbyś swojego miłego gościa. Nie atakuj, nie porównuj, nie poniżaj.

Post Scriptum

Ukrywamy własne wady i karygodne czyny. Nie wolno dzieciom krytykować.
Gramy z dziećmi fałszowanymi kartami. Pozujemy na doskonałość.

Trudno nam nauczyć się szacunku do dzieciństwa i dziecka. Ale nie zaszkodzi spróbować. A co jeśli naprawdę spotkam kiedyś swoje dawne, dziecięce ja – nie wiem kiedy i jak, ale gdyby tak się jednak stało… To czy nie byłoby dobrze, poczuć się przy nim całkiem swobodnie? Czy nie byłoby dobrze wiedzieć, jak z nim porozmawiać słowami pełnymi szacunku? Szacunek do dziecka, to także szacunek dla tego, jakie wartości- także symbolicznie – niesie ze sobą postać Dziecka i czas Dzieciństwa. Często nie są to te wartości, które znajdują uznanie w oczach dorosłych czy w świecie biznesu. Są to wręcz kontr-wartości, czy potrafisz je również uszanować i pokochać? Spójrz na listę poniżej i zastanów się nad tymi propozycjami:

Notka bibliograficzna:
Hej, hej! Zobacz także:

Jeśli chcesz mnie wesprzeć, postaw mi kawę.
Doda mi sił, kiedy znów usiądę do pisania:)

Ile jest Romków w Romku…?

Photo by Quino Al on Unsplash

Ideał spójności i wewnętrzne konflikty, czyli niezliczone Romki w Romku...

Romek cierpi na chroniczny wewnętrzny niepokój i rozdarcie. Wydaje się, że każda decyzja to ciężka batalia, której nigdy nie może wygrać. Inni ludzie wydają się Romkowi pewni siebie, spójni, zdecydowani i generalnie mocni jak skała. Romek nie czuje się jak skała, Romek czuje się jak galaretka. Kilka scen z życia Romka. Ktoś zaprasza Romka na imprezę. Romek waha się. Myśli sobie: Tak! Opuszczę wreszcie te cztery kąty. Spotkania są takie ubogacające. Będzie dobre jedzenie i moje ulubione ciemne piwo… Romek uśmiecha się do siebie, wyjmuje z szafy ten lepszy dres i układa fryzurę, gdy nagle słyszy w sobie całkiem inny głos. No nie, gdzie Ty się wybierasz? W domu jest miło, cicho i bezpiecznie. Tam trzeba się będzie starać, dobrze prezentować, prowadzić rozmowy, prężyć muskuły towarzyskości… Po co to komu? Romek zastyga w bezruchu. Iść czy nie iść? Posłuchać Romka na Tak czy Romka na Nie? Romka Lwa Salonowego czy Romka Domatora
Boże, czy choć raz nie mogę być czegoś na 100% pewny? – użala się w duchu nasz bohater. 

Bo przecież takie sytuacje się ponawiają. Romek dostaje intratną propozycję zmiany pracy. Ileż to wewnętrznych myśli i odczuć kłóci się w nim wtedy! Jeden mówi (Romek Karierowicz): Idź przebojem! Skorzystaj z okazji. Trzeba brać życie za rogi. Drugi oponuje (Romek Stateczny): Przecież nie jest Ci teraz źle. Nowa praca, nowe kłopoty. Trzymaj się tego, co masz. Wtóruje mu podobny, głos trzeci (Romek Niepewny siebie): Wiesz, ten człowiek Cię przecenia. Nie poradzisz sobie na tym stanowisku. Ale odwagi dodaje czwarty (Romek Rozwojowiec): Chociaż spróbujmy, przecież to okazja do nauczenia się czegoś, tu wyczerpały się już dawno szanse na rozwój… Widzisz, jeszcze gorzej niż wcześniej. Teraz dusza Romka podzielona jest aż na czterech bohaterów. Romek wyczerpany idzie spać, odraczając decyzję na nieokreślone Kiedy Indziej. Czy inni też się tak zmagają? – myśli w nocy Romek. Tak Romku, odpowiadam ze zrozumieniem. Nikt nie jest wewnętrznym monolitem, a jeśli wydaje mu się, że jest… to niedobrze. To znacznie gorzej. Ale do tego jeszcze dojdziemy…

Wewnętrzni bohaterowie, czyli w rolach głównych występują...

Daję Romkowi do przeczytania fragment książki. To Sztuka rozmawiania Friedemanna Schulza von Thuna. A dokładniej, tom trzeci, z podtytułem: Dialog wewnętrzny. Romek czyta tekst z wypiekami na twarzy. To jest to. To jest dokładnie to, co przeżywam! – myśli sobie podczas lektury. Mistrz von Thun porównuje tam wnętrze człowieka do np.: różnorodnego zespołu ludzi w pracy, drużyny piłkarskiej albo wewnętrznej sceny teatralnej z wieloma aktorami. Skoro bohaterów wewnętrznych, czyli pewnych aspektów osobowości albo też energii psychicznych jest wiele, to nic dziwnego, że dochodzi między nimi od czasu do czasu do konfliktów. Pierwszym krokiem w rozwiązywaniu takich węzłów w sobie powinno więc być zidentyfikowanie, kto we mnie teraz zabiera głos? Jak mógłbym ten aspekt swojego ja nazwać? Jakie ma imię? Jakie niesie ze sobą orędzie? Czego strzeże? A dalej, z jakich doświadczeń ten mój aktor wyrósł? 

Romek kupuje sobie kawę w piekarni, bierze ze sobą notes (ten na ważne myśli), siada na ławce w parku i odnotowuje skrupulatnie wewnętrznych bohaterów, których spotyka w sobie najczęściej. Może niektórzy z nich są znani również Tobie? Przedstawmy dziesięciu topowych aktorów, których zidentyfikował w sobie sam Romek:

Znany też jako: Poganiacz z batem, Pan Bardzo Aktywny oraz Opiekun List z Zadaniami. Romek obsadza go bardzo często jako pierwszoplanowego aktora. Tak często, że nie chce on schodzić ze sceny także w czasie odpoczynku i podczas urlopu. Jego orędzie brzmi: Weźmy się za to teraz. Albo: Mam tu dla Ciebie listę rzeczy do zrobienia NA JUŻ. Lubi wszczynać konflikty, kiedy Romek siedzi i nic nie robi. Szturcha go, kiedy zatrzymuje się, żeby posłuchać ptaki w drodze do pracy. Bywa zatem uciążliwy. Z drugiej strony jednak, jest najważniejszym doradcą w sprawach związanych z pracą i domowymi zadaniami. Można poznać go w sobie zwłaszcza po pośpiechu! 

Inne jego imiona to: Piewca Ostrożności, Niespokojny Skrupulant oraz Pan A_Co_Jeśli? Bywa na scenie częściej niż Romek by chciał. Jego motto to: Coś się stanie, jeśli nie będę miał kontroli. Muszę być czujny. Ma swoje ulubione momenty dnia i nocy. Dopytuje zawsze, czy zamknęliśmy drzwi do domu i czy w portfelu dalej jest karta do bankomatu (czy też może zniknęła w tajemniczych okolicznościach i ktoś zabrał nam wszystkie pieniądze…?). Snuje fantazje o grożących nam niebezpieczeństwach. W wolnym czasie, wszystko sprawdza dwa, nie – trzy razy! Jego ulubione pytania zaczynają się niezawodnie od trzech słów: A co jeśli…? Przychodzi jako ukłucie niepokoju i natrętne myśli. 

Alternatywne imiona to: Wewnętrzny Wojownik, Pan Zapalczywy i Gotowy na Wszystko. Ten aktor występuje najchętniej w scenach walki, nie stroni od konfliktu i wyznaje zasadę: Nie cofnę się ani o krok! To klasyczny wojownik, który karmi się myślami typu: Będę walczył, choćby z całym obozem nieprzyjaciół, bo prawda i sprawiedliwość są po mojej stronie. Romek ma co do niego mieszane uczucia. Jest mu wdzięczny za siłę, którą dał mu nieraz w trudnych życiowych sytuacjach, kiedy spotykał mało przyjemnych ludzi na swojej drodze. Z drugiej strony, kiedy Bojownik zajmuje całą scenę, to scenagrafia pęką w szwach, a konflikt nieraz eskaluje pod sklepienie wewnętrznego teatru! Przeczuwamy, że wojownik ma swój czas w nas, kiedy wzbiera w nas gniew i dostrzegamy w innych naszych przeciwników. 

Inne imiona: Wewnętrzny Mędrzec, Święty Człowiek albo Odwieczna Prawda. Ten aktor jest jednym z ulubionych Romka. Jest jednak raczej cichy i nie pcha się na scenę. Wydaje się najlepszym balansem dla Bojownika o sprawę, jak również dla Pana Hiperproduktywnego. Przekaz Mistrza Zen można sprowadzić do słów: Złap dystans. To przeminie. Spójrz pogodnie na życie. Uwolnij się choć trochę od samego siebie. To nasz osobisty archetyp mędrca i świętego jednocześnie. Zaskakuje nas swoją mądrością, której możemy posłuchać, gdy czujemy, że całkiem zgłupieliśmy. Można go poznać po humorze, pogodzie ducha i myślach, które poszerzają naszą perspektywę na nasze życie. 

Zwany także: Niewinnym, Wewnętrznym Dzieckiem oraz Małym Księciem. Mały Chłopiec lubi towarszystwo Mistrza Zen, bo rzeczywiście mają ze sobą wiele wspólnego. Ten najmłodszy aktor niesie ze sobą bardzo proste przesłanie: Pobawmy się. O, to ciekawe! Wow, jakie to piękne! Jego głosem jest zachwyt, beztroska i bezinteresowność. To nasz pomost do dzieciństwa. Mały Chłopiec zatrzymuje Romka, żeby popatrzył na wieczorne, rozświetlone chmury i namawia, żeby kupił sobie lunetę do obserwacji gwiazd. Daje się we znaki – nawet depresją! – kiedy Romek zaniedbuje go całkiem na rzecz Pana Hiperproduktywnego. Przypomina, że życiem trzeba się cieszyć.  

Znany również pod innymi pseudonimami: Asertywny, Pan Niezależny oraz Wewnętrzny Bodyguard. To taki bramkarz, który pilnuje, żeby nie przepuścić do naszego życia niechcianych obcych postaci. Jego orędzie brzmi: Nie będziesz ze mną pogrywał. Sam zdecyduję. Nie, nie pozwalam, żebyś tak mnie traktował! Romek wie, że to niezmiernie ważny aktor, często jest na scenie albo bardzo blisko niej. Odznacza się stanowczością, potrafi odmawiać i prosi nieznajomych, żeby najpierw się wylegitymowali, zanim pozwoli, żeby weszli do naszego życia. Ma jeden feler, zaufanie to nie jest jego mocna strona! 

Można go nazwać także np. tak: Czuła Dusza, Serce na Dłoni, Kochający. Ten aktor tęskni za bliskimi więziami i stara się o nie troszczyć. Zachęca Romka słowami: Chciałbym, żeby nasz dom był otwarty, pełny i hałaśliwy od głosów naszych przyjaciół! Family Man organizuje urodzinowe imprezy-niespodzianki. Szykuje prezenty. Zaprasza na kawę. Dzwoni raz w tygodniu. Pomaga bliskim w trudnościach. Jest kimś, kto potrzebuje relacji, łaknie obecności innych ludzi i zawsze stara się o tym przypominać Romkowi. Kłuje go w sercu, a nawet nawiedza w snach, kiedy ten prowadzi zbyt samotne i zamknięte życie. 

Romek nazywa go także: Bardem Wolności, Wiecznym Wędrowcem i Pustelnikiem. Kiedy Włóczykij wchodzi na scenę, to wygłasza mniej więcej taki monolog: Potrzebuję trochę czasu dla siebie. Muszę pobyć samemu. Tęsknię za samym sobą. Włóczykij zabiera Romka na długi spacer, szuka najbliższego lasu i organizuje urlop w Bieszczadach. Snuje fantazje o życiu poza społeczeństwem i ogląda kolejny raz film Into the Wild. Włóczykij czasem przepycha się trochę z Family Manem i zwykle wygrywa ten, który ostatnio rzadziej bywał na scenie. 

Można go nazwać także następującymi imionami: Pan Podejrzliwy, Wnikliwy Obserwator oraz Prywatny Detektyw. Ten aktor zrodził się w Romku z biegiem lat, wraz z odkryciem, że pozory mylą i – jak głosi przysłowie – nie wszystko złoto, co się świeci. Agent Wywiadu odzywa się więc takimi słowami: Poczekajmy, jak się sprawa rozwinie. On tak mówi, ale czy tak jest? Zastanówmy się nad tym, co tu się dzieje… Romek zaprasza Agenta na scenę, zwłaszcza kiedy pojawia się w nowym środowisku albo sytuacja, w której jest, wprowadza go w zakłopotanie. Czasem ten podejrzliwi głos pracuje w roli adwokata diabła, dopatrując się możliwości fałszu w otoczeniu. Bywa więc przesadnie podejrzliwy i najchętniej zamknąłby Romka za grubą skorupą ostrożnej dyplomacji…

Alternatywne określenia dla tego aktora to: Czyścioch, Człowiek Excel oraz Pan Porządkowy. Przychodzi z orędziem: Co za bałagan! Trzeba coś z tym zrobić. Wszystko powinno mieć swoją półeczkę! Miłośnik Porządku tak naprawdę kocha poczucie bezpieczeństwa i zawsze ma go za mało. Dlatego robi porządki w szafie, układa książki na regale, porządkuje godzinami pliki w komputerze, kupuje tablicę korkową, żeby zawieszać tam rzeczy do zrobienia i monitoruje z uważnością giełdowego maklera budżet domowy. Romek zdaje sobie sprawę z niewątpliwych zasług Miłośnika Porządku, ale pamięta też, że potrafi on doprowadzić go do wyczerpania. Zawsze można coś lepiej poukładać, a chaos jakoś lubi wracać do rzeczywistości jak kurz na przetarte jeszcze wczoraj półki!

Złote dzieci i kozły ofiarne, czyli scena główna i życie za kulisami...

Można by wymienić dalej Romki w Romku, ale przekracza to na pewno możliwości zarówno autora, jak i drogich czytelników. Poprzestańmy na dziesiątce i zastanówmy się teraz razem z Romkiem, których aktorów lubi on bardziej, których mniej, a których nie lubi wcale. To bardzo ważne pytania. Wszyscy Ci aktorzy to dzieci Romka, powstały na bazie jego życiowych doświadczeń, są częścią jego psychiki. Teoretycznie, powinny być traktowane z takim samym szacunkiem. Ale tak nie jest. Niektóre swoje dzieci Romek promuje i zawsze ich słucha. Inne pełnią role statystów, albo są całkiem zepchnięte ze sceny, głęboko za kulisy świadomości. Zobaczmy, jak wpływa to na tożsamość Romka:

Romek ma zatem ulubionych bohaterów, np. Mól Książkowy. Romek lubi się tak przedstawiać innym ludziom. Lubi w sobie tę cechę, szuka kolejnych lektur z listy literatury pięknej i spędza – bez żalu – całe wolne godziny z nosem między stronami grubej książki. Opowiada o przeczytanych dziełach innym i pieczałowicie rozwija domową biblioteczkę. Tak, to ja! – mówi sobie Romek, przez co jego wewnętrzny reżyser całkiem stapia się w nim z tym konkretnym aktorem. 

Stopień niżej są wciąż lubiani aktorzy, do których jednak Romek ma pewien dystans. Wchodzą oni na scenę od czasu do czasu i zwykle jako drugoplanowe postaci, jak np. Sportowa Dusza. Romek lubi tego aktora i traktuje go jako miłą część swojej osobowości. Często słucha go, kiedy ten mówi: Chodźmy pobiegać. Albo: Czas na poranną gimnastykę! Z drugiej strony, Romek ma do niego dystans, np. prosi go o spokojne zejście ze sceny, kiedy ma ochotę wstąpić na burgera z frytkami!

Dalej mamy aktorów niepożądanych. Choć są częścią wewnętrznej trupy teatralnej Romka, ten trzyma ich w zespole niechętnie, z pewną dozą zawstydzenia nawet. Oczywiście, potrafi się do nich przyznać, ale… tylko kiedy musi. Np. Pan Poprawny Politycznie z pewnością w nim mieszka, ale Romek surowo ocenia jego konformizm i wyrachowanie. No, ale cóż, on też przecież dochodzi do głosu, zwłaszcza w biurze, w którym Romek pracuje a także podczas rodzinnej wigilii. Romek wie, że potrzebuje go, aby nie wikłać sobie życia bez konieczności. 

Na samym końcu są osierocone wewnętrzne dzieci. Czasem siedzą za kulisami, czasem związane są gdzieś w piwnicach teatru, gdzie organizują od razu wewnętrzny ruch oporu przeciw Romkowi (np. wyskakują na wierzch jako nerwowe tiki, senne koszmary czy objawy psychosomatyczne). Domagają się uznania swoich praw, czego Romek, póki co, nie chce uczynić. Np. Romek zauważa w sobie niechętnie Wewnętrznego Sknerę, który wzdryga się w nim, kiedy ten zleca przelew na cel charytatywny. Romek wstydzi się tego osobistego Scrooge’a i zawsze mówi sobie: O nie, taki na pewno nie jestem! A jednak i ten duch wraca np. pod postacią nadmiernego zatroskania o pieniądze, czy zapominania o zaplanowanym przelewie. 

Wewnętrzny Reżyser, czyli rozwiązywanie konfliktów w nas

Koniec końców zatem, co może zrobić dla siebie Romek, aby dojść ze sobą do ładu? Załóżmy, że Romek planuje urlop i dochodzą do niego różni bohaterowie. Jeden mówi (Spragniony Wakacji): O tak, weźmy cztery tygodnie, pojedźmy w siną dal i zapomnijmy o wszystkim! Inny głos przekonuje (Wewnętrzny Sknera): Ale nie możemy wydać majątku! Nie wydam fortuny na bilety i noclegi, nie ma mowy! Trzeci twierdzi stanowczo (Włóczykij): Powinienem spędzić ten czas sam, żeby naprawdę naładować baterię. Czwarty (Family Man) oponuje: Zorganizujmy wycieczkę rowerową wspólnie z przyjaciółmi. Im nas więcej, tym weselej! Oto, co może teraz zrobić Romek w ramach uporządkowanego wewnętrznego dialogu:

Dopuść do siebie różne spierające się ze sobą odczucia i myśli. Powoli nazwij sobie te wewnętrzne poruszenia, nadaj im adekwatne imiona, aby łatwiej było dostrzec ich postaci. Kto ze sobą dyskutuje? Romek poza wspomnianymi wyżej, może zidentyfikować np. głos Domatora: Przecież wszystko, co lubię mam na miejscu. Po co gdzieś jechać? Albo głos Małego Chłopca: Zawsze marzyłem, aby zobaczyć na własne oczy Islandię… etc. Powiedzmy, że Romek zauważył w sobie łącznie tych sześciu rozmówców. 

Póki co, głosy aktorów są zmieszane, wszyscy pchają się na scenę i krzyczą jeden przez drugiego. Dlatego Romek czuje w sobie głównie znajomy mu świetnie zamęt. Na szczęścia, poza aktorami jest jeszcze Wewnętrzny Reżyser, ktoś, kto potrafi zamoderować dyskusję – to centrum dowodzenia w tożsamości Romka. Reżyser może poprosić na scenę pojedynczo każdego z aktorów i pozwolić im wypowiedzieć się od początku do końca, bez przerywania ze strony innych. W ten sposób, może on poznać siłę argumentów i dokładną treść orędzia każdego uczestnika wewnętrznej dyskusji. 

Same monologi to jednak często wierzchołek góry lodowej, więcej nowych aspektów wyjdzie na jaw, kiedy w kolejnym kroku Reżyser pozwoli na uporządkowaną sprzeczkę między aktorami. Na pewno do niej dojdzie. Kiedy tylko głos zabierze Mały Chłopiec-Marzyciel, odpowie mu (pewnie ostro) Wewnętrzny Sknera. Family Man będzie przerzucał się argumentami z Włóczykijem. Dzięki takim wewnętrznym potyczkom, perspektywy na decyzję staną się znacznie głębsze i wnikliwe. Reżyser powinien notować najważniejsze wnioski i postulaty każdej ze stron. 

Ostatecznie, Reżyser jest po to, aby podjąć wiążącą decyzję. Powinno ona uwzględniać (choć w różnym stopniu) argumenty każdego aktora. Może się np. okazać, że Wewnętrzny Sknera zgadza się na Islandię, ale pod pewnymi warunkami (np. wykonanie dokładnych obliczeń i wzięcia na siebie dodatkowo płatnego zlecenia na pokrycie części kosztów). Dziecko jest przeszczęśliwe! Włóczykij i Family Man dostają równo po połowie urlopu: samotna Islandia przez tydzień, tydzień na spotkania towarzyskie w domu (Domator przyklepał). Spragniony Wakacji jest nieco zawiedziony, że będą to tylko dwa tygodnie, ale cieszy się, że jednak jedziemy w siną dal! Nagle Romek doświadcza w sobie niespotykanego spokoju i pewności swojej decyzji. 

To coś nowego! Żałuję, że nie znałem tej metody wcześniej – mówi i z uśmiechem na ustach zaczyna pakować walizki . 

Post Scriptum

Jeśli chcesz być jak Romek i nauczyć się sztuki wewnętrznego porozumienia, to wykonaj dla siebie następujące ćwiczenia:

Pamiętaj tylko, żeby nie martwić się tym swoim wewnętrznym wielogłosem. Nie oskarżaj się pochopnie o chwiejność czy niezdecydowanie. Wiele punktów widzenia w nas to bogactwo, choć czasem odbieramy je jako kłopot. Iluzja bycia zawsze jednolitym i spójnym może się skończyć o wiele gorzej. Ktoś zawsze Hiperproduktywny może doprowadzić się nawet do śmierci z przepracowania, a ten kto ma w sobie tylko Mistrza Zen – może stać się dziwacznie obojętnym na swój los. Kto chce być tylko Włóczykijem, będzie cierpiał z osamotnienia. A kto uznaje w sobie wyłącznie Rodzinnego Człowieka, może zaniedbać kontakt z samym sobą. Aktorzy na wewnętrznej scenie są właśnie po to, aby rzucać sobie nawzajem wyzwania i balansować swoje wpływy. Korzystaj z tego świadomie! To Twoi aktorzy, a Ty jesteś tutaj Reżyserem!

Notka bibliograficzna:
Hej, hej! Zobacz także:

Jeśli chcesz mnie wesprzeć, postaw mi kawę.
Doda mi sił, kiedy znów usiądę do pisania:)