Prawo dziecka do szacunku…

Photo by Yogendra Singh on Unsplash

Lęk przed pewnym spotkaniem

Zastanawiam się czasem, czy dogadałbym się sam ze sobą, gdybym spotkał gdzieś przypadkiem, w jakimś krakowskim parku, na placu zabaw – siebie sprzed lat. Małego Wojtusia. Bardzo możliwe, że zażenowany, uciekałbym wzrokiem. Być może wolałbym ukryć prawdę, że jestem jego przyszłością. Nie chciałbym, aby dostrzegł w moich oczach utratę niewinności i prostoduszności. Żeby dowiedział się, że i ja zaznałem już owocu z drzewa poznania dobrego i złego. Nie chciałbym, aby dostrzegł ból, którego nie spodziewa się przecież od życia, wciąż pełen ufności i wiary. Zakorzeniony w chwili obecnej. Przeżywający każdy dzień jak święto, spektakl i tajemnicę. Dla niego kosmiczny zegar bije inaczej. Jego czerwiec to sto lat, to dziejowa epoka. Mój to tylko kilka chwil. Przeminie, zanim nasyci serce. 

A właśnie dzieci - to książęta uczuć, poeci i myśliciele.
Janusz Korczak
Prawo dziecka do szacunku

Nade wszystko, czułbym jednak chyba nabożny lęk. To nic, że teraz mam za sobą lata kształcenia. Więcej niż jeden kierunek studiów. Skomplikowane kursy i dumne certyfikaty. Nic to, że mam rachunek oszczędnościowy i mogę kupić bilet na podróż w każdą stronę świata. Nic to, że mam pracę i przeczytałem tyle książek. Nic to, że znam języki. Ubogi jestem przy tym chłopcu. On nosi w sobie tajemnicę. Zna język życia, którego ja już zapomniałem. Mokra po deszczu ziemia, rozmowa z psem i cały świat duchowy – to dla niego swojski dom. Mały Wojtuś to mistyk, a ja jestem już tylko ekspertem. On rozmawia ze wszystkim, co żyje – ja komunikuję się więcej z maszynami niż ludźmi. On zna dobrze zimny majowy poranek, długi lipcowy wieczór, zapach października. Ja żyję jak za szkłem. Zamknięty w klatce budynków, puszek, ekranów i betonu. 

Dziecko w nas i dziecko przed nami, ma – jak pisał Janusz Korczak – nade wszystko  prawo do szacunku. To pierwsze prawo, które jesteśmy mu winni, ale by okazać je szczerze i w pełni, musimy wraz z dzieckiem przeciwstawić się silnym prądom kultury, którą oddychamy na co dzień. A to wcale proste nie jest.

Mała rynkowa wartość młodego. Tylko wobec Prawa i Boga kwiat jabłoni tyle wart,
co jabłko, zielona ruń, ile łan dojrzały. Mówimy: przyszły człowiek, przyszły pracownik, przyszły obywatel.

Dzieciństwo, mała kosmogonia.

Czy istnieje życie na żarty? Nie, wiek dziecięcy – długie, ważne lata żywota człowieka – pisze Korczak. Długie, ważne. Życie dziecka ma już swój ciężar i powagę, choć czasem trudno nam to zauważyć za zasłoną wygłupów i uśmiechów. Czasem nie chcemy tego dostrzec, bo kto może znieść taką odpowiedzialność? Ziarna przyszłej depresji i uzależnienia, rozwijają się w dziecku obok ziaren poczucia własnej wartości, odpowiedzialności i miłości. Charakter i przyszły los kształtuje się w małym człowieku pod naporem ogromnych sił psychicznych, emocjonalnych i fizycznych, niczym nowa gwiazda rodząca się wśród potężnych kosmicznych energii grawitacji, światła i ciemności, żaru i krystalicznego mrozu. Dzieciństwo to ukryta przed nami kosmogonia. Narodziny nowego świata. Czy świat ten będzie się nadawał do zamieszkania? Czy będzie przyjazny dla człowieka? Czy będzie tam kwitło życie, czy zakryje je wieczna zmarzlina? Dzieciństwo – długie, ważne, dramatyczne wręcz, lata naszego życia. Strach nawet pomyśleć. Co z niego wyrośnie? – pytamy niepewnie. 

Nie żal mu (dziecku) czasu na bajkę, rozmowę z psem, chwytanie piłki, dokładne obejrzenie obrazka, przerysowanie litery, a wszystko życzliwie.
Ono właśnie ma słuszność.

W wieku dorosłym, większość z nas – jeśli nie wszyscy – stajemy się niewolnikami przyszłości. Uczymy się tego i trenujemy w tym, szczególnie w świecie pracy. Jutro ma dla nas większe znaczenie niż dziś. Mamy długo- i krótkoterminowe cele. Mamy plany i projekty. Wykresy Gantta i kamilenie milowe. Kiedy wejdziemy na jeden szczyt, od razu szukamy następnego. Droga i podróż straciły wartość samą w sobie. Po co iść piechotą, skoro prędzej pojechać? Jeśli można skrócić drogę do celu, zróbmy to! Jeśli jadę samochodem do biura, to jak najprędzej. Cała nasza głowa wyprzedza dalece ciało. Czasem widać to po sposobie, w jaki się poruszamy: wychyleni nienaturalnie do przodu, jakby umysł wściekał się na ciało, że może zrobić tylko jeden krok na raz. On sam jest już gdzieś daleko z przodu.

Abyśmy naprawdę potrafili szanować dzieci i dzieciństwo, musimy zacząć szanować dzień dzisiejszy i każdy ułamek z procesu zmian i dojrzewania. Jeśli dziecko podróżuje przez czas w stronę dorosłości, to jest ono pełnowartościowe, na długo zanim tam dotrze. Jest pełnowartościowe już dziś. Cieszymy się kwiatami, a przecież są one tylko dzieciństwem dla dojrzałego owocu. Jutro jest ważne, ale czy to nie dziś jest ważniejsze? Czy nie powinniśmy trenować się raczej w zadowoleniu z chwili obecnej? Gdybyśmy potrafili bardziej się nią cieszyć, bliżej by nam było i do dzieci, i do rzeczywistości…

Dzieciństwo to kontrkultura

Baczność: życie współczesne kształtuje silny brutal, homo rapax (człowiek zachłanny): on dyktuje metody działania.

Jestem przekonany zresztą, że dzieci to urodzeni kontrkulturowcy. O wiele bardziej prawdziwi i radykalni niż każda buntownicza grupa młodego pokolenia. Jeśli to homo rapax, człowiek brutalny i żarłoczny, silny i chciwy – jak stwierdza Korczak – rządzi współczesnym światem, to jakże daleko do tego miejsca w społeczeństwie dziecku! Żeby zyskać uznanie w świecie, trzeba okazywać siłę. Liczy się moc intelektu, liczą się talenty, zdolności, spryt i wiedza. Liczą się znajomości. Dobrze wyróżnić się mięśniami, szczupłą sylwetką, ładną fryzurą i modnym ubraniem. Świetnym obyciem i ładnym wysławianiem się. Doskonale mieć wyraziste poglądy i tzw. charyzmę. Kluczowa jest niezależność. Trzeba mieć też kasę, móc pochwalić się wielkiem domem, luksusowym samochodem i egzotycznymi wakacjami. Należy dążyć do siły i wielkości, władzy i sprawności. Sławy, rozpoznawalności i podziwu. Dziecko nie ma jeszcze swojego miejsca w takim świecie. Samymi swoimi cechami i zachowaniami – jest obrazą dla tej kultury i jej wartości. Wystarczy, że będzie zwykłym dzieckiem. 

Dziecko - małe, lekkie, mniej go jest. - Musimy się pochylić, zniżyć ku niemu. (...)
Co gorsze, dziecko jest słabe. Możemy je podnieść, podrzucić do góry, wbrew woli posadzić...

Zatem, kiedy my dążymy do wielkości, dziecko – jest małe. Mniej go jest. Kiedy my chcemy być widoczni, dziecko jest ukryte. Kiedy my chcemy pochwalić się produktywnością – dziecko bazgra w zeszycie i obserwuje długo i uważnie ślimaka, choć nikt mu za to nie zapłaci. Kiedy my cenimy siłę – dziecko nie podniesie nawet skrzynki z narzędziami. My chwalimy się sprawnością, dziecku często wypadnie z dłoni filiżanka z herbatą. My rozgrzewamy do czerwoności nasz intelekt, a dziecko niewiele jeszcze przeczytało, niewiele wie i prostaczek z niego,  czasem wprost wstydliwy dla nas. Kiedy my kontrolujemy i ukrywamy cały stos naszych myśli i uczuć, dziecko wprowadza nas w zażenowanie szczerością i głębią emocji, i to przeżywanych wprost na oczach świata. 

Tak, dzieci to kontrkultura, którą staramy się nieraz oswoić lub zdławić. A najlepiej, szybko zmienić. Nauczyć, wytrenować, ustawić – aby zaczęło rokować dla tego świata. Aby prędko mogło zająć swoje miejsce wśród homo rapax

Język szacunku

Gdy tatuś wyleje herbatę, mamusia mówi: Nie szkodzi. Na mnie zawsze się gniewa.

Janusz Korczak, ale też inni pedagodzy (jak np. Haim Ginott) zwracali baczną uwagę na specyficzny język, jakiego dorośli używają niekiedy w stosunku do dzieci, aby ich w gruncie rzeczy poniżyć i zawstydzić. Są szczególne słowa – rzeczowniki i czasowniki – których adresatami, co do zasady, nigdy nie są inni dorośli, ale wyłącznie dzieci. W tych słowach kryją się nagana, poczucie winy, skarga, a czasem szyderstwo. Czy słyszałeś je kiedyś w stosunku do siebie (zapewne we własnej dziecięcej przeszłości)?

Dziecko nie jest głupie; głupców wśród dzieci nie więcej niż wśród dorosłych.

Wprost niewiarygodna jest kreatywność i obrazowość metafor, jakie dorośli wymyślili, żeby w gruncie rzeczy, obrażać dzieci. Spójrzmy na to świeżym okiem, z należnym tym frazom zdumieniem. Np. głąb kapuściany – czy powiedziałeś tak kiedyś do swojego prezesa? Barani łeb – to biorę szczególnie do siebie! Ciepłe kluchy, beksa-lala, maminsynek. Można by zbudować cały słownik. Jeśli mamy okazywać dziecku szacunek, musimy naprawdę przyjrzeć się naszym słowom. 

Wspomniany już Haim Ginott proponował dorosłym (szczególnie rodzicom, których nerwy narażone są na największy stres, przeciążenia i wyzwania…) następujące ćwiczenie, które pomaga zmienić sposób komunikacji na bardziej pełny szacunku. Wyobraź sobie, że Twoje dziecko przewróciło przypadkiem Twój kubek kawy. Co Ci przychodzi na myśl? Często słowa odbierające szacunek, bo sam nasłuchałeś się takich w przeszłości: Ty niezdaro! Czemu nigdy nie uważasz? Przestań się zachowywać jak w dżungli itd… A co byś powiedział, gdyby to samo zrobił Twój gość, którego zaprosiłeś do swojego domu? Czy nie powiedziałbyś raczej: To nic takiego. Nie przejmuj się. Daj spokój, po prostu zrobię sobie kolejną… Widzisz, masz w sobie potencjał wielkiej empatii, żeby chronić dobre samopoczucie, uczucia i poczucie własnej wartości swojego gościa. Rada Haima Ginotta jest zatem prosta: traktuj (własne) dziecko, tak jak potraktowałbyś swojego miłego gościa. Nie atakuj, nie porównuj, nie poniżaj.

Post Scriptum

Ukrywamy własne wady i karygodne czyny. Nie wolno dzieciom krytykować.
Gramy z dziećmi fałszowanymi kartami. Pozujemy na doskonałość.

Trudno nam nauczyć się szacunku do dzieciństwa i dziecka. Ale nie zaszkodzi spróbować. A co jeśli naprawdę spotkam kiedyś swoje dawne, dziecięce ja – nie wiem kiedy i jak, ale gdyby tak się jednak stało… To czy nie byłoby dobrze, poczuć się przy nim całkiem swobodnie? Czy nie byłoby dobrze wiedzieć, jak z nim porozmawiać słowami pełnymi szacunku? Szacunek do dziecka, to także szacunek dla tego, jakie wartości- także symbolicznie – niesie ze sobą postać Dziecka i czas Dzieciństwa. Często nie są to te wartości, które znajdują uznanie w oczach dorosłych czy w świecie biznesu. Są to wręcz kontr-wartości, czy potrafisz je również uszanować i pokochać? Spójrz na listę poniżej i zastanów się nad tymi propozycjami:

Notka bibliograficzna:
Hej, hej! Zobacz także:

Jeśli chcesz mnie wesprzeć, postaw mi kawę.
Doda mi sił, kiedy znów usiądę do pisania:)

Dlaczego nie lubię być trenerem…

Ostrzeżenie na opakowaniu

Zbieram się do tego tekstu z duszą na ramieniu. Ponieważ nie będzie do tego wpisu notki bibliograficznej. Ponieważ będzie napisany całkowicie subiektywnie. Wprost z mojej głowy, a raczej wprost z moich, poddanych refleksji, doświadczeń. Oczywiście, jak możecie się już domyślać, ufam temu źródłu (mojej głowie) znacznie mniej niż, dajmy na to, opublikowanej sto lat temu książce Johna Deweya o edukacji. Dodanie tego akapitu, daje mi jednak nieco więcej śmiałości na całą resztę wpisu. Spróbujmy pożyć chwilę beztrosko, bez notki bibliograficznej! 🙂

Ale tylko chwilę, bez przesady! Notka jest tylko na urlopie, ma się dobrze, pozdrawia z wakacyjnej pocztówki i niedługo wraca! (przyp. autora)

Historia pewnej superwizji

Cała historia ma swój początek w pewnym wczesnowiosennym dniu, kiedy znajoma trenerka poprosiła mnie o superwizję jej warsztatów. Były to dość specjalistyczne zajęcia dydaktyczne na temat metody, której sam nigdy nie stosowałem. Nie mogłem zatem na pewno sprawdzać jakości merytorycznej szkolenia, ale też nie to było najważniejsze dla owej trenerki (można by dodać: uff, na szczęście!). Kiedy zapytałem ją, co właściwie chciałaby poddać obserwacji? Jaki element warsztatu trenerskiego, mam mieć na oku? Usłyszałem, że chodzi o sprawdzenie źródeł różnych zakłóceń w pracy szkoleniowej. Dlaczego czasem doświadcza ona oporu w grupie? Czy może robi coś takiego, co taki opór prowokuje? A może zachodzą procesy w samej grupie warsztatowej, które ciężko jej samej dostrzec, kiedy jest zaangażowana w prowadzenie zajęć? To jest ten kierunek obserwacji, o jaki mnie prosi. Aha. 

Pomyślałem wtedy o słowach, jakie usłyszałem w szkole trenerskiej lata wcześniej: że możemy śmiało założyć, że przynajmniej połowa zakłóceń w grupie pochodzi o samego trenera. Może nawet ten procent był większy? W każdym razie, wniosek był taki, że dużo. Trener ma przemożny wpływ na grupę, choćby przez to, że:

Zaniepokoiłem się. Co jeśli będę musiał powiedzieć jedną z powyższych rzeczy owej trenerce po superwizji? Co jeśli zaobserwuję przesadną kontrolę, atmosferę lęku, stachanowski rytm pracy albo nadmierne eksponowanie siebie? A co jeśli, patrząc na nią, uświadomię sobie, jak bardzo ja wpadam w jedną z tych gorzkich kolein, które sprawiają, że ludzie po szkoleniu chodzą, jak struci? Superwizja tych obszarów może się okazać ponurą pracą, schodzeniem z miotełką do ciemnej piwnicy. 

Co się dzieje w sercu trenera?

Kiedy nadszedł dzień superwizji, myślałem o kilku rzeczach. Oczywiście, jak zwykle rano o kawie – wyćwiczyłem swój umysł w wierze, że bez niej, rozpoczęcie pracy jest równie niemożliwe, jak bez głowy. Ale też o tym, jak zrzucić z siebie uczucie presji, że muszę zaobserwować dziś coś ważnego i że muszę napisać cokolwiek odkrywczego w przygotowanym już do tego notesiku. Jak również myślałem o tym, co owa trenerka wspomniała mi wcześniej o swoim poczuciu znużenia tym zawodem. To ostatnie było zastanawiające, była świetną profesjonalistką i w sumie jej przygoda ze szkoleniami dopiero nabierała rozpędu. Dlaczego zatem tyle wątpliwości, co do tej ścieżki kariery, a nawet fale uczuć sugerujących, że może po prostu się tego nie lubi? Że wydaje się to takie ciężkie? Chciałem podczas superwizji poszukać wskazówki, skąd to się w niej bierze?

Niestety, prowadziło to również do autorefleksji: A co z Tobą Wojtek? Czy Ty lubisz być trenerem? Pociągnąłem mocniejszy łyk kawy z papierowego kubka znanej marki zielonych sklepików. Przyszło mi do głowy kilka przyczyn, dla których zastąpiłbym pracę trenera prowadzeniem agroturystki na Suwalszczyźnie lub obsługiwaniem baru śniadaniowego: 

Ostatni punkcik zainteresował mnie szczególnie. No tak, trener (ale też nauczycielka czy wykładowca akademicki) jest samotny w swojej roli. Odpowiedzialny za ludzi i tak mocno zaangażowany w interakcje z nimi, często nie czuje się wcale częścią grupy ludzi, z którymi pracuje. Zatem, dlaczego miałby dziwić fakt, że ta praca wyczerpuje? Może to co najbardziej wycieńcza, to nie obciążenie poznawcze, ani konieczność kreatywności ani nawet występowanie publiczne, tylko poczucie osamotnienia w swojej roli? Trener jest wyniesiony ponad grupę i siedzi na tej górce sam.

Ta refleksja zbudowała grunt pod całą późniejszą superwizję.

Gorset perfekcjonizmu

Podczas superwizji usiadłem z tyłu grupy. Z drugą kawą, notesikiem i okularami na nosie, czułem się, jak kurator oświaty. W mojej głowie buzowała myśl o samotności w roli – wtedy, kiedy nasza rola polega raczej na dawaniu. Edukacja leży blisko pomagania, a najczęściej wypalenie zawodowe dotyka osoby, które profesjonalnie pomagają: pielęgniarki, nauczyciele, pracownicy socjalni etc. Obserwując pracę trenerki, moją uwagę przykuło to, jak buduje ona relację z grupą. Oraz to, jak w tej relacji prezentuje siebie? Składa się na to wiele szczególików, np: 

Ponieważ moje myśli szybko konkretyzują się w wizualnych metaforach, zobaczyłem od razu w wyobraźni Trenera-Syzyfa, który nałożył na siebie niewyobrażalnie ciężkie brzemię doskonałości. Gorset perfekcjonizmu w roli: uśmiech, opanowanie, właściwy ubiór, właściwa fryzura, oczytanie, olśniewające materiały, błyskotliwe ćwiczenia i Bóg wie, co jeszcze. Wszystko lśni, jak pomnik. I z takim trenerem można zbudować podobnej jakości relację, jak z pomnikiem. Oczywiście, że jest miło i elegancko. Ale nie dochodzi do żadnego realnego spotkania. Na pewno nie między trenerem a grupą…. Ale, ale odpłynąłem zamiast prowadzić superwizję (jak widać nie ma sensu zapraszać mnie do tej roli, na pewno się w międzyczasie zafiksuję na jakiejś myśli!).

Trener i grupa: w obrazkach

Po skończonych warsztatach, chciałem porozmawiać z trenerką o moim odkryciu związanym z relacją grupą (widzicie, na kim byłem bardziej skupiony podczas superwizji, spuśćmy na to zasłonę milczenia…). Abyśmy mieli konkretny grunt do dyskusji, wziąłem do ręki marker i zacząłem rysować na tablicy, jak widzę naszą (czyli: trenerską) sytuację w relacji z grupą. Wygląda ona mniej więcej tak:

Mój Trener-Syzyf, tym razem nie wtacza na górę kamienia, ale ciągnie w worku na szczyt całą swoją grupę szkoleniową. Jakie są konsekwencje tego obrazu? To trener, który po pierwsze: bierze na siebie nadmiar odpowiedzialności za wszystko. Za to, za co powinien i za to, czego nie powinien. Możecie zaznaczyć sobie poniżej, za co wy bierzecie pełną odpowiedzialność na warsztatach: 

Możnaby wymienić znacznie więcej, ale już samo sporządzanie tej listy doprowadza mnie do uczucia wirowania w głowie. Naprawdę, staram się mieć to wszystko na swoich barkach podczas zajęć? Albo inaczej: jak silne są moje iluzje, że mam nad tym wszystkim kontrolę? Albo: dlaczego traktuję innych, jak dzieci, które bez mojego pokierowania na warsztatach, mogą się tylko rozsypać jak cukier w kuchni? Albo najmocniejsze: skąd we mnie taki kompleks mesjasza, który sam, dzielnie zaprowadzi wszystkich na swoich ramionach do celu?

No to jeszcze ćwiczenie, które wykonaliśmy na koniec, dla siebie, z ową trenerką. Jeśli chcesz, wykonaj je teraz sam. Jakbyś chciał/a, żeby wyglądała Twoja relacja z grupą? Czy możesz narysować obraz, który sprawi, że:

Jakie będą konsekwencje nowego obrazu dla praktyki trenerskiej? Celowo nie zamieszczam swojego, aby niczego tutaj nie narzucać. To ma być Twój obraz. To, jaką żyjemy metaforą dla naszej roli, ma naprawdę wielkie znaczenie i może prowadzić do ogromnych zmian. Dlatego o metafarach i wizualizacjach napiszę więcej innym razem…

Post Scriptum

Oto kilka wniosków na podsumowanie tego wpisu:

Notka bibliograficzna:
Hej, hej! Zobacz także:

Jeśli chcesz mnie wesprzeć, postaw mi kawę.
Doda mi sił, kiedy znów usiądę do pisania:)