7 metafor dla odpuszczania…

Photo by Hasan Almasi on Unsplash

Którędy do spokoju ducha?

Poranna scenka rodzajowa:
Przypominam rower do stojaka. 
I to wcale nie w roztargnieniu. Robię to pieczałowicie. Sprawdzam (dwukrotnie) czy wszystko gra.
Odchodzę (niby spokojnie) w stronę drzwi do biura. 
Robię góra cztery kroki, kiedy znikąd opada na mnie szara chmura zwątpienia.
Czy ABY NA PEWNO dobrze zapiąłem rower?
– A może jednak ŹLE przełożyłem łańcuch przez ramę?
– Czy nie porzuciłem go przypadkiem na pastwę nikczemnych ZŁODZIEI rowerów?
Może tak lepiej zawrócić i… sprawdzić jeszcze raz? Tak, na wszelki wypadek. Jakby co. Wiadomo, strzeżonego…  

Wydawać by się mogło, że kontrola sprawia, że poczujemy się bezpieczniej. Ale to nie (cała) prawda. Trochę kontroli – być może, owszem, tak. Ale (zbyt) dużo kontroli – oj, już wcale nie! Paradoks polega na tym, że jest wprost przeciwnie. Im bardziej kontrolujesz, tym gorzej z Twoim poczuciem bezpieczeństwa! Do tego typu kontroli zalicza się także wszelkie umysłowe rozrywki takie jak:

1. Uporczywe spędzanie całego Dzisiaj na zapobiegliwe planowanie Jutra.
2. Analizowanie problemów (oraz potencjalnych przyszłych problemów), intelektualne przenicowanie ich na dziesiątą stronę.
3. Nałogowe sprawdzanie wciąż czy wszystko gra: Czy czegoś nie zepsuliśmy/nie zgubiliśmy/nie pomyliliśmy? 
4. Budowanie sieci zabezpieczeń i ubezpieczeń, niczym zasieki przed każdym możliwym niebezpieczeństwem. 
5. Gra w mało zabawną grę pod tytułem: A co jeśli…? (np. A co jeśli nie domknąłem okna i trąba powietrzna zmiecie moją kuchnię z powierzchni ziemi?)

Hiperkontrola to fałszywy przyjaciel. Obiecuje, że zapewni Ci pogodę ducha i spokojną przyszłość. A tak naprawdę, zatruwa i skraca dni Twojego życia przez zgryzotę i zmartwienia. Ponieważ, im bardziej kontrolujesz wszystko, tym bardziej czujesz przymus, aby kontrolować jeszcze więcej. Nadmierna kontrola jest jak narkotyk, aby czuć się choć przez chwilkę dobrze, musisz brać jej coraz większe dawki. Życie staje się nieprzyjemne. Staje się takie dla Ciebie. Staje się takie dla ludzi wokół Ciebie. 

Trzeba też zrozumieć w tym wszystkim naszą podświadomość (którą podtrzymuje potem tę wewnętrzną spinę). To nie jej wina. Jeśli wzmagamy intensywną kontrolę i czujność, to coś w głębi naszego umysłu rozumuje mniej więcej tak: Ojej, skoro tak się spinamy, to coś jest naprawdę nie tak. Gdzieś tutaj czai się Wielkie Niebezpieczeństwo. I nasz niepokój, siłą rzeczy, podnosi się. Stąd, im usilniej wgryzamy się w problem, tym bardziej (a nie mniej) nas on dręczy. Wpadamy w spiralę: niepokój popycha nas do wzmożonej kontroli, a wzmożona kontrola nagłaśnia emocjonalny niepokój. Im mocniej ściskamy kierownicę, tym bardziej zaciskają się na niej nasze palce. Kończy się to przykrym emocjonalnym skurczem, stajemy się po prostu kłębkiem nerwów. Wpadliśmy w pułapkę, z której wydobyć nas może tylko jedno… szlachetna sztuka odpuszczania

Mniej poważ(a)ni koledzy intelektu

Niestety, nie opanujesz jej w swoim życiu, jeśli zadanie odpuszczania powierzysz w ręce swojego intelektu. Pan Intelekt to Twój niezwykle zasłużony i wykwalifikowany pracownik. Wybitny i ambitny. Prawdę mówiąc, pracoholik, który chętnie bierze na siebie wszystko, co masz do zrobienia w życiu. Jest specjalistą do spraw Zaopatrzenia Domu, głównym planistą i organizatorem Wakacji, Księgowym Twojego Domowego Budżetu, a różne życiowe problemy związane ze światem zewnętrznym, rozwiązuje on niczym sudoku. Wiele dobrego można o nim powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest Panem Wyluzowanym. O nie, Pan Intelekt to nie Luzak. Nie chodzi w dresie. Nigdy nie leży na plaży. Nie ogląda beztrosko chmurek. Nie doświadcza błogości. Krępuje go bezczynne siedzenie w miejscu. Dla niego Wszystko to Zadanie, a zatem także Wielka Mobilizacja. Jeśli powierzysz mu Zadanie Odpuszczania, to… będzie się go trzymał kurczowo. Będzie się spinał, żeby odpuścić. Dla niego to nierozwiązywalny koan. Nigdy z nim tam nie dotrzesz. 

I tu wielu ludzi rezygnuje, mówi sobie: To niemożliwe, żeby tak po prostu coś odpuścić. Moja głowa mi na to nie pozwala! Nie powinniśmy jednak pochopnie wywieszać białej flagi. Intelekt to przecież tylko część Ciebie, a nie cały Ty, zgadza się? Kto wie, może nie jest on nawet najważniejszy (choć dla Pana Intelektu, taka wątpliwość to czysta herezja!). Masz jeszcze innych wewnętrznych pracowników do wykorzystania. Czas ściągnąć ich wreszcie z urlopu! Może już dawno z nimi nie pracowałeś. Jednym z nich jest wyobraźnia, a drugim – twoje ciało.

Jak najpowszechniej wyraża się głębia naszej podświadomości? Poprzez sny, prawda? A sny to nic innego, jak swobodna, a zarazem niesłychanie przenikliwa twórczość naszej wyobraźni. Zatem, aby wpłynąć pozytywnie na to, co nie zależy bezpośrednio od naszej świadomej woli (czyt. automatyczna napinka), możemy skorzystać właśnie z tej wspaniałej ludzkiej zdolności. Takie ćwiczenia nazywa się zwykle wizualizacjami albo po prostu specyficzną formą medytacji. Jeśli obrazy w naszym umyśle komunikować będą poczucie bezpieczeństwa i lekkości, mogą zaprowadzić nas, kroczek po kroczku, do częstszych chwil spokoju i pogody ducha. 

Dodajmy jeszcze do tego nasze ciało. Cudowne, lecz zwykle obarczone krytycyzmem i perfekcjonistycznym niezadowoleniem z siebie. Ciało nie ma lekko w naszej kulturze, podczas gdy powinniśmy je codziennie podlewać głęboką wdzięcznością i karmić szacunkiem. Niestety, jeśli całe życie podporządkowaliśmy pod dyktando Pana Intelektu, to nasze ciało wiedzie smutne i sieroce życie – życie Kopciuszka. Bowiem, z punktu widzenia Pana Intelektu, ciało to tylko nieco fajtłapowaty (i zawodny) wehikuł do przenoszenia umysłu z miejsca A do miejsca B, kiedy zachodzi taka potrzeba. Ale Ciało-kopciuszek jest w rzeczywistości czymś znacznie więcej. To w nim pulsuje nasze życie, kryją się w nim nasze emocje i mieszka w nim nasza świadomość. Dlatego też postawy i gesty ciała – zwłaszcza kiedy nadamy im również symboliczne znaczenie – pomogą nam zmienić coś na bardzo głębokim poziomie (sam intelekt tak głęboko nigdy nie zejdzie). Poza tym, jesteśmy to winni naszemu ciału, to ono przecież najbardziej napina się i cierpi, kiedy przesadzimy w naszym życiu z hiperkontrolą. Boli nas kark, bolą plecy i bolą mięśnie twarzy, gdy za mocno ściskamy kierownicę życia. 

Dopełniliśmy tam samym obszernego wstępu do tego artykułu, uff! W skrócie, sprawy wyglądają tak:
1. Wiemy już, że hiperkontrola stanowi sama w sobie poważny problem.
2. Wiemy już, dlaczego nie pomoże nam go rozwiązać Pan Intelekt.
3. Wiemy też, że możemy zwrócić się po pomoc w stronę naszej własnej wyobraźni oraz ciała.

I tu właśnie zaczyna się wreszcie nasza przygoda z metaforą. Wybrałem siedem symbolicznych obrazów, które możesz wykorzystać do praktykowania odpuszczania. Odpuszczania kontroli, analiz, zmartwień, uporczywych myśli o przyszłości i przeszłości, lęków, myśli o kolejnych zadaniach i obowiązkach, odpuszczania też pesymizmu, rozczarowania, nieadekwatnego wstydu, przedłużającego się poczucia winy czy zagniewania itd…. Każdy z nas niesie na swoich barkach coś, co lepiej byłoby już dawno ODPUŚCIĆ…

Obraz #1. Woda myśli za mnie

Rzeki to moja miłość. Do tego stopnia, że do jakiegolwiek miasta bym nie zawitał, szukam okazji, żeby posiedzieć nad rzeką czy choćby rzeczką, która przez nie płynie (ostatnio był to Wisłok w Rzeszowie:). Zachwyciło mnie kiedyś następujące haiku, które tę moją pasję najlepiej tłumaczy (autor: Bob Boldman, tłum. Czesław Miłosz):

Idę z rzeką
Woda myśli za mnie

Płynąca rzeka to pojemna metafora. Możemy w niej zobaczyć niepowstrzymany upływ czasu, nieustanną dynamikę przemian w życiu oraz własne wnętrze (płynące przez nas uczucia i – nomen omen – strumień świadomości). Jeśli zatem chcesz odpuścić coś, co już się wydarzyło, idź nad rzekę. Usiądź przy niej, spoglądając w stronę, w którą płynie – będzie to tak, jakbyś spokojnie patrzył na odchodzącą przeszłość. Rzeka nauczy Cię, że to już odeszło, że czas już to wypuścić z rąk. Potrzebowałem tego ćwiczenia, kiedy opuszczałem z bólem serca miejsce, które było moim zawodowym domem przez kilka dobrych lat. Ta medytacja pomogła mi zaakceptować konieczne zmiany i rzeczywistość tego rozstania. 

Jeśli chcesz, możesz rozbudować sobie to ćwiczenie o dodatkowy gest. Przygotuj wtedy i zabierz ze sobą statek z papieru. Możesz w nim nawet ukryć konkretne słowa, które wyrażają to, z czym pragniesz się pożegnać. Idź nad rzekę, wypuść statek i pozwól mu odpłynąć wraz z wodą. Odpuść to, co było. Pomachaj temu na pożegnanie. 

Obraz #2. Moje myśli jak śnieg

Bardzo lubię też siedzieć w promieniach słońca. Czasem zamykam oczy, aby wyraźniej poczuć, jak dotykają one mojej twarzy. Niekiedy, niemal czuję, jak wtedy mięknę, także w środku – już nie muszę być taki twardy i w ciągłej gotowości do pracy albo samoobrony. Pewnej niedzieli, kiedy w mojej głowie kotłowało się za dużo niespokojnych i gorzkich myśli, wyszedłem na balkon, usiadłem i skupiłem uwagę na ogrzewającym mnie słońcu. Przyszło wtedy do mojej głowy następujące haiku:

Położyłem przed słońcem
moje myśli jak śnieg
aby stopniały

Wyobraziłem sobie, jak spod mojego serca wygrzebuję warstwy śniegu i lodu, które mrożą moje wnętrze. Śnieg zimnych i smutnych myśli. Zobaczyłem, że mogę je wszystkie położyć przed słońcem i patrzeć, jak topnieją bez mojego udziału, tylko dzięki temu, że je puszczam. Dzięki temu, że koncentruję uwagę na tym, co dobre i piękne, za co mogę być wdzięczny. Począwszy do słońca, które mnie oświetla i grzeje. Tu i teraz. 

Wyjdźże na słońce. Wygrzeb z serca lodowate myśli.

Obraz #3. Oderwij moje zmartwienia!

Pozostajemy w kategorii: czuły kontakt z naturą. Była woda i słońce, a teraz czas na wiatr. Napiszę kiedyś o tym książkę, mam już nawet świetny tytuł: Moje ciało i wiatr (brak mi tylko fabuły, bohaterów i całej reszty:). Jak dobrze wiesz, dotyk wiatru bywa bardzo odmienny w swej formie, czasem to łagodne muśnięcie policzka, a czasem uderzenie jak z bicza strzelił, które porywa czapki i cofa rowerzystów na ich ścieżkach. Skupimy się teraz na tym drugim rodzaju spotkania z wiatrem. Niech to będzie wiatr gwałtowny, gniewny, wręcz agresywny!

Bo też, aby oderwać od nas pewne psychiczne przyssawki, potrzeba nieraz gwałtownej energii. Przykładem są dla mnie drzewa targane wichurą. Przed moim mieszkaniem rośnie brzoza, uwielbiam słuchać jak szumi na silnym wietrze i obserwować jak kręci się i zgina, jakby tańcząc z porywami wiatru. Czasem, zwłaszcza jesienią, odrywają się od niej wtedy liście. Bywa, że zmienia się to w prawdziwy spektakl deszczu ze złotych listków…

Kiedy przyczepiły się więc do Ciebie zmartwienia, bądź jak taka brzoza – wyjdź na porywisty wiatr. Pozwól mu oderwać swoje troski. Niech Ci je ukradnie. Strać trochę ze swojej kontroli nad biegiem spraw. Rozłóż ręce, wystaw twarz w stronę wichury. Niech wiatr zabierze Ci te wszystkie rzeczy, które Ci ciążą. Puść je z tym wiatrem. Daj mu się trochę poszarpać 🙂

Obraz #4. Pociąg zwany Dniem Wczorajszym

Nie tylko przyroda może być naszym źródłem inspiracji i nauczycielem. Nie gardźmy też dziełami człowieka. Ja na przykład, należę do grona entuzjastów pociągów. Lubię tory kolejowe, lubię dworce, lubię kawę kupowaną przed podróżą, kiedy mam na sobie 20-litrowy plecak. Piękne to są chwile! I dobrze jest mi też od czasu do czasu popatrzeć sobie na odjeżdżające pociągi. Dostrzegacie już analogię do ćwiczenia z rzeką? 🙂

Pociąg (inaczej niż rzeka) odjeźdża szybko i znika nam zaraz całkiem z oczu, tak jak często szybko mija nam czas. Bywa, że naprawdę ciężko nam się rozstać z Dniem Wczorajszym.
Trudno nam pożegnać się z dzieciństwem, za którym wciąż czasem tęsknimy. Z młodością, która uciekła nam jakoś zbyt prędko. Z marzeniami albo ambicjami, których już ostatecznie nie udało nam się zrealizować (już nie zostanę zawodowym piłkarzem…). Z tym, że pod pewnymi względami życie ułożyło się inaczej niż zakładaliśmy. Albo, że rozjechały się nasze kolejowe tory z kimś, kto był dla nas bardzo drogi przez długi czas. Ktoś odjechał w inną stronę. Być może ktoś całkiem już zniknął z tego świata. 

Mam takie miejsce, gdzie kładka dla pieszych biegnie dokładnie nad torami kolejowymi. Zdarza mi się chodzić tam, aby popatrzeć na odjeżdżające pociągi. Są jak obrazy, które pomagają mi uśmiechnąć się do konieczności przemijania. Odprawdzam je wzrokiem aż po horyzont. Cieszę się, że choć przez chwilę różne pociągi, czyli sprawy, ludzie i miejsca były obecne w moim życiu. Nie próbuję już zawracać tych pociągów na siłę.

Obraz #5. Głowa lekka jak balonik

Myślę, że też znasz to uczucie. Czasem moja głowa jest strasznie ciężka. Czuję to fizycznie i psychicznie. Przemęczona intensywnym myśleniem. Czasem to efekt intelektualnego wysiłku w pracy, a czasem skutek przesadnego analizowania i uciekania myślami w przyszłość. Moja głowa jest wtedy jak przerośnięty arbuz. Dziwię się, że nie spada pod własnym ciężarem.

Na takie sytuację, lubię wizualizację z balonikiem. Od czasu do czasu, nad osiedlowymi blokami, gdzie mieszkamy, unosi się w przestworza taki balonik z helem, zgubiony albo celowo wypuszczony na wolność przez dziecko. Patrząc na niego, myślę sobie nieraz: Och, gdyby moja głowa mogła być lekka jak ten balonik! Albo, gdybym mógł wypuścić nadmiarny ładunek myśli jak taki balon!

Zamiast zatem trzymać się kurczowo zbytecznych, ciążących nam myśli, powinniśmy dla własnego dobra wypuścić je z rąk niczym baloniki z helem. Już sama wizualizacja może okazać się pomocna. A jeśli to nie wydaje Ci się zbyt szalone, dobrze nawet taki fruwający balonik sobie zakupić i dokonać symbolicznego gestu rozstania się z jakimś myślowym natręctwem (oczywiście, gdy nie będą patrzeć sąsiedzi). Mój balkon nadaje się zupełnie dobrze na taki pas startowy dla brzemiennych w znaczenie baloników! Kto wie, może Twój również? 🙂

Obraz #6. Ogień płonący na Końcu Świata

Wybrałem się przed laty na słynną drogę do Santiago del Compostela, czyli na Camino. Być może wiecie, że niektórzy przedłużają sobie ów pielgrzymi szlak o mniej więcej trzy dni, aby dotrzeć jeszcze dalej, na sam koniec świata, czyli do wysuniętej najdalej na zachód miejscowości Fisterra, przy linii brzegowej Oceanu Atlantyckiego. Obowiązuje tam pewien obyczaj (przynajmniej tak wtedy słyszałem), który polega na spaleniu w tym szczególnym miejscu swojego starego, znoszonego ubrania pielgrzyma. Ta zmiana stroju to uniwersalny symbol odrodzenia i nowego początku (jak sukienka ślubna czy habit podczas obłóczyn w zakonie). To widoczny gołem okiem znak, że dokonała się w nas radykalna przemiana, że nie jesteśmy już tym samym człowiekiem, co wcześniej. Jakbyśmy zrzucili starą skórę.

W naszym domu jest zawsze pod ręką przynajmniej kilka świeczek i zapalamy je z żoną regularnie niemal każdego wieczora. Wiadomo, że już samo patrzenie na ogień uspokoja, a obserwowanie ogniska to być może pierwsze doświadczenie medytacyjne ludzkości. Jednak w tym przypadku, chciałbym zaproponować Ci coś więcej niż kontemplację płomienia. Może czas spalić stary list albo taki, który dopiero napiszesz. Można zawrzeć w nim myśli i wspomnienia, które ciążą i nie dają nam spokoju. Może to właśnie metafora ognia będzie dla Ciebie kluczowa. Popiół, który zostanie – nie jest symbolem negatywnym, przecież to właśnie dopiero z popiołów może się odrodzić mityczny feniks…

Obraz #7. Oddech nauczy Cię wszystkiego

Najprostszą i najcenniejszą metaforę dla odpuszczania masz jednak zawsze przy sobie, nie musisz nigdzie iść ani niczego kupować, bowiem wystarczy… Twój oddech.

Ciekawa sprawa z tym oddechem. Czy wiesz na przykład, że wdech i wydech można porównać w pracy naszego ciała do delikatnego przyciskania na przemian pedału gazu i hamulca? Wdech – to gaz, jest związany z mobilizacją do działania. Wydech – to hamulec, to wejście w stan relaksacji. To dlatego, kiedy jesteśmy spięci możemy zauważyć, że nasz oddech jest nierówny, a szczególnie, że skraca się nasz wydech. Czasem wręcz go wstrzymujemy z tego całego napięcia! Nie pożylibyśmy więc długo, gdyby to nasza hiperkontrola mogła władać procesem oddychania. Nie umielibyśmy pewnie w ogóle wypuścić z siebie powietrza.  

Kiedy zatem, naprawdę chcesz już sobie coś odpuścić, usiądź, zamknij oczy i spokojnie poddychaj. Aby wydłużyć nieco oddech, możesz spróbować wydychać powietrze ustami, tak jakbyś miarowo wypuszczał powietrze z balonika albo przez słomkę. Dodaj do tego jeszcze świadomą intencję: wyobraź sobie np. że kiedy puszczasz powietrze, odpuszczasz tym samym dokładnie to, co tak bardzo Cię ostatnio niepokoi (jakieś konkretne zmartwienia czy napięcia). Nie da się żyć bez wydechu, zarówno dosłownie, jak i metaforycznie!

Dlatego odetchnij sobie nieco! 🙂

Post Scriptum, czyli bonusowa metafora

Kiedy pisałem już ten tekst (a zajęło mi to trochę czasu), przyszedł mi do głowy jeszcze jeden obraz, na tyle jak sądzę istotny, że postanowiłem zamieścić go w Post Scriptum jako bonus dla najwytrwalszych czytelników, którzy dobrnęli aż dotąd! 🙂

Czy pomyślałeś kiedyś o tym, że Twoje własne ciało jest również metaforą? Policzki są symbolem czułości. Twardy kark – krnąbrnego uporu. Pępek – to widoczny gołem okiem symbol tego, że należysz do ludzkiej społeczności (i że nie pojawiłeś się na świecie jako samowystarczalna jednostka). Oczy to zwierciadło duszy itd. Można by wymieniać długo. Spójrzmy jednak teraz uważniej na dłonie. Mówimy przecież, że zaciskamy kontrolę – dokładnie tak, jakbyśmy zaciskali pięści. Zatem, co by było, gdybyśmy je rozluźnili? 

Usiądź do ćwiczenia, w którym pobędziesz dłuższą chwilę, koncentrując się na geście otwartych dłoni. Możesz je położyć na kolanach albo nawet nieco unieść w górę. Możesz również wyobrazić sobie, że na tych dłoniach siada Ci motyl – coś ważnego i cennego od życia, a Ty nie musisz i nie możesz tego kontrolować (biedny byłby ten motyl, którego chciałbyś zatrzymać przez zaciśnięcie pięści!). Otwarte dłonie to też znak gotowości do przyjmowania. Życie ma jeszcze dla Ciebie niejeden prezent, pod warunkiem, że pozwolisz sobie nieco odpuścić kontrolę. W świecie hiperkontroli nie ma niespodzianek i jest to ostatecznie niewypowiedzianie smutne. 

Jeśli czujesz różne napięcia w ciele, zastosuj do nich tę metaforę. Jeśli napinasz plecy, to wyobraź sobie, że rozluźniasz je jak otwartą dłoń. Podobnie obręcz barków, żuchwę, pośladki czy mięśnie brzucha. Cały zmień się w tym ćwiczeniu w otwartą dłoń. Nie musisz ciągle toczyć z życiem bójki przy użyciu zaciśniętych pięści! Nawet Rocky Balboa wrzucał czasem na luz. 🙂

Jeśli chcesz mnie wesprzeć, postaw mi kawę.
Doda mi sił, kiedy znów usiądę do pisania:)

Tańcząc z indykami…

Oczywistość i nieoczywistość życiowych znaków

Są rzeczy, na które patrzymy od lat i których nie widzimy. Są prawdy, które znamy od dziecka, ale ich sobie nie uświadamiamy. Są pomocne drogowskazy na naszej drodze życia. Rzeczywiście, wskazują nam one najwłaściwsze ścieżki, którymi powinniśmy dreptać, ale ponieważ stoją tam one od dawna, to z łatwością je ignorujemy. Czekamy na gwiazdkę z nieba, kiedy gwiazdka spadła już dawno temu, lecz my mijamy ją obojętnie, tylko z tego jednego powodu, że jest tu w tym samym miejscu każdego dnia. Jesteśmy jak ludzie, którzy dawno temu napotkali w swoim zwykłym osiedlowym parku Cudowną Żyrafę, ale ponieważ minęło już 20 lat i spotykają tę samą żyrafę na tym samym trawniku codziennie, to nie widzą już ani jej cudowności, ani jej samej. Przecież spieszą się do pracy. Ach te żyrafy, nie ma przez nie, gdzie zaparkować samochodu!

Zatem tajemnicze, zaskakujące i niewytłumaczalne bywają znaki, jakie otrzymujemy od życia. A powiem Wam na dodatek, że są one jednocześnie proste, codzienne, swojskie i tak naturalne jak październikowa rosa. I zwykle z ogromnym mozołem i trudem je odczytujemy (jeśli w ogóle). Jakoś zawsze spodziewamy się czegoś innego, niż to, co jest nam dane. Z tego powodu, nieraz marnujemy całe lata życia. Rozmarzeni, niepewni siebie i niespokojni, jakoś nie możemy się nigdy dobrze przypatrzeć swojemu życiu i swojej własnej twarzy. Dlatego też nie wiemy, kim jesteśmy i co mamy właściwie do zrobienia na tym świecie. 

Inna sprawa, że czasem pomocne znaki, jakie otrzymujemy od życia, przybierają formę, jakiej nigdy sami byśmy sobie nie wybrali. Wręcz formę, która bardzo się nam nie podoba. Tak z pewnościa było ze mną i z… indykami. Posłuchajcie prawdziwej historii, którą być może również dla Was będzie takim… pomocnym znakiem.

Hell's turkeys. Indyki z piekła rodem

Kiedy byłem chłopcem, żadne zwierzę na świecie nie miało u mnie tak złych notowań, jak indyki. Tyranozaur albo żarłacz błekitny wydawały się milsze. Z bliższego otoczenia, kleszcz albo szerszeń nie budziły takich lęków, jak one. Indyki były w moim poczuciu zwierzętami z piekła rodem. Osobistymi ochraniarzami Cerbera w Hadesie (tego trójgłowego milusińskiego psa z otchłani). Albo kumplami od piwa dzikich Erynii, czyli tych ścigających Cię z krzykiem na ustach bogiń zemsty (jako dziecko rozczytywałem się w mitologii greckiej, stąd wybaczcie te kolorowe porównania:). Tak, indyki były straszne. Jeśli nie miałeś z nimi dotąd bliższego do czynienia, uwierz mi na słowo. Zresztą wystarczy, jeśli przyjrzysz im się chwilę uważniej na zdjęciach albo filmach. Niepokojąca czerwień na ich dziobie. Stroszenie się w potężną kulę z piór. No i ten przerażający dźwięk, kiedy złoszczą się i atakują, który z braku lepszej onomatopei, określimy jako wojownicze „gul-gul„. 

Ku mojej udręce, mój tata od czasu do czasu hodował je na naszym podwórku. W tych okresach, w dużej mierze, przestawało być to naprawdę nasze podwórko. Było to teraz podwórko indyków. Niczym uliczni gangsterzy, indyki od pierwszego dnia pobytu, zaprowadzały swoje porządki, polegające na perfidnym zastraszaniu i aktach przemocy. Dziś powiedziałbym może, że były one wspaniałą przyrodniczą metaforą emocji gniewu (oraz potencjalnie, nieco mniej wspaniałą metaforą czynnej agresji). A ja jako niegroźne dziecko, byłem dla nich najwyraźniej podrzędnym gatunkiem i mógłbym wręcz przysiąc, że autentycznie mnie one nie lubiły. Przy każdej okazji, robiły swoje gul-gul, kręciły się nerwowo w pobliżu, kiedy grałem w piłkę (piłka jednak budziła ich respekt i trzymała na dystans), a kiedy zwęszyły dobrą okazję… atakowały. Tak, biegły za mną, nieprzytomne ze złości, czerwone i nastroszone, w stylu najgorszych zakapiorów z amerykańskich kryminałów. Czułem, że przy nich, igram ze śmiercią.

Odkryłem również wtedy, że stawianie im oporu… tylko pogarsza sprawę. Załóżmy, że jakiś szczególnie nerwowy indor dostrzegł mnie i zagulgał zaczepnie w swoim stylu: gul-gul! Jeśli odpowiadałem zaczepką na zaczepkę (czyli też lekko się nastroszyłem i odpowiedziałem ostrożną inwektywą), indor robił się większy, czerwieniał bardziej i dodawał z większą mocą: gul-gul-gul! Ja wtedy też, udawałem, że jestem większy niż jestem, również robiłem się cały czerwony i demonstrowałem tupnięciem nogi, że naprawdę jestem groźny. Indor powinen się pokornie wycofać, prawda? Zapomnijcie, pokorne wycofywanie się nie leży w naturze indorów. Robił się za to wielki i czerwony jak kula ognia wypuszczona ze smoczej paszczy i biegł już w moim kierunku, pociągając za sobą towarzyszy. Pozostawało mi już tylko salwować się haniebną ucieczką. Liczne tego typu historie (bo męska duma kazała mi powtarzać ten beznadziejny scenariusz) powinny nauczyć mnie jednego: indyk nigdy nie robi się mniej zły, kiedy toczysz z nim walkę. Jest dokładnie na odwrót. Złota zasada zen, którą właśnie wymyśliłem, głosi raczej to: Im usilniej walczysz z indykiem, tym bardziej masz na głowie rozwścieczonego indyka (albo wiele indyków). Można się tak zapętlić w beznadziejnym zmaganiu bez końca. 

Indyki wracają nocą

Minęły lata i wydawać by się mogło, że problem indyków przestał już istnieć w moim życiu. Zamieszkałem w dużym mieście, gdzie nie ma ani podwórka, ani gromady indyków (nie spotkałem nigdy ani jednego w Krakowie). Mogłem spakować te wspomnienia do pudełka i schować w starej szafie z napisem: Lęki z dzieciństwa. Indyki mogły tam leżeć już spokojnie obok Buki z krainy Muminków, Starego Ducha ze struchu albo wizji pioruna kulistego wpadającego do domu przez okno. Już się tym nie przejmowałem. Miałem swoje nowe sprawy do przejmowania się: pracę, relacje rodzinne, życiowe wybory, pieniądze, lepsze lub gorsze zdrowie i tym podobne stresy i niepokoje, które zajęły miejsce indyków. Złowrogie gul-gul nie dochodziło już zza tych wszystkich bieżących bolączek. 

Przynajmniej tak mi się zdawało, aż pewnej nocy przyśnił mi się szczególny sen. A był to czas, kiedy te różne dorosłe niepokoje urosły w moim życiu do sporych rozmiarów. Do tego stopnia, że niepokoiło mnie już samo to, jak bardzo się niepokoję. Taka typowa pętla lęku. Właśnie wtedy w sennej wizji, przyszły mi z pomocą one… indyki z dzieciństwa. We śnie moje wspomnienia ożyły, znowu moje podwórko nie było całkiem moje, przechadzały się na nim natrętne i niechciane indyki. Groźne, budzące we mnie strach. Natarczywe i agresywne – tym bardziej, im bardziej starałem się je z mojego podwórka przepędzić. Obudziłem się w środku nocy, cały roztrzęsiony.

W tamtym czasie, wiedziałem już na szczęście, że niektóre sny to zaszyfrowane wiadomości z własnego wnętrza. To taki list w butelce, który wynurza się nagle z oceanu naszej podświadomości. Nieraz trudno odczytać pismo na liściku i bywa, że coś jest napisane jakby w obcym dialekcie, ale przy odrobinie odwagi, uważności i cierpliwości, wiadomość wciąż może być jednak odczytana (przynajmniej czasami i przynajmniej częściowo). Wciąż leżąc więc w łóżku, w sercu cichej, zimowej nocy, zacząłem się powoli zastanawiać, co przypominają mi owe indyki z mojego snu? Dlaczego ten symbol do mnie przyszedł? Dlaczego teraz?  

Pojawiło się wtedy w mojej świadomości słowo-klucz: natręt, natrętny. To było rzeczywiście rozwiązanie mojej zagadki. Indyki z dzieciństwa były na moim bezpiecznym podwórku niechcianymi natrętami. Tak samo, w moim obecnym życiu psychicznym, na podwórku mojej własnej głowy, pojawiały się takie lękowe, natrętne myśli-indyki. W dzieciństwie, im bardziej walczyłem z indykami, tym bardziej rosły one w siłę i stawały się coraz bardziej agresywne. Podobnie było z natrętnymi myślami i uczuciami, im bardziej je tłumiłem, tym bardziej stawały się one wielkie, liczne, groźne i przerażające (a przynajmniej takie się wydawały). 

To, z czym walczę w sobie, na to właśnie staję się skazany. To, czego nie chcę, na pewno zaistnieje w moim życiu psychiczny. Jeśli czemuś w sobie stawiam agresywny opór, wzmacniam to. To paradoksy, ale prawdziwe. Przypomnijmy sobie jeszcze raz prawdę zen: indyk nigdy nie robi się mniej zły, kiedy toczysz z nim walkę. Natrętnego gość Twojego życia psychicznego, nie poskromi gorliwa z nim walka. Uczyni go ona tylko jeszcze bardziej natrętnym i wrogim. Jeśli tłumisz agresywnie własną złość, potajemnie będzie ona wzrastać. Jeśli wypierasz surowo ze świadomości swoje lęki, wrócą one jako atak paniki albo zaburzenia lękowe. Im usilniej walczysz z indykiem, tym bardziej masz na głowie rozwścieczonego indyka (albo wiele indyków). Sytuacja się pogarsza, nie poprawia!

Zrozumiawszy to w krótkiej chwili nocnego olśnienia, mogłem znów spokojnie zasnąć. Dziękuję, moje drogie indyki – może nawet wyszeptałem przez sen.

Mój drogi przeciwniku!

To bardzo intrygujące, wręcz zachwycające, jak swojskie mogą okazać się znaki, które oświetlają naszą drogę przez życie. Dziś, nie myślę już o indykach źle, choć wiem, że gdybym stanął znów z nimi w oko w oko, ponownie mogłyby zrobić się one wielkie, nastroszone, czerwone i gulgające. Jednak tym razem, nie musiałbym już podejmować bokserskich rękawic. Prędzej skłoniłbym się im w geście szacunku i wdzięczności. Powiem więcej, na podwórku mojego życia psychicznego, też spotykam wciąż od czasu do czasu przeróżne indyki: złości, lęku, niepokoju i wiele innych, na pierwszy rzut oka, Nieciekawych Natrętów. Staram się ich nie przeganiać wściekle z tego Podwórka. Koniec końców, to moje indyki. To moi kochani przeciwnicy. 

O tak, kochani przeciwnicy i najdrożsi natręci, którzy nie pozwalają nam żyć spokojnie w zakłamaniu, którzy prowokują nas do drogi i do rozwoju, kiedy nie chce nam się już iść dalej w tej długiej podróży. Cudowni wrogowie z naszego podwórka, którzy mają moc skruszyć nasze lenistwo i zburzyć pozorny komfort i ułudę bezpieczeństwa. Jeśli uprawiasz jakiś sport powinieneś to dobrze zrozumieć. Nikt nie pozwala nam tak wspaniale wznieść się na wyżyny naszych możliwości, jak silny i nieustępliwy przeciwnik. Ktoś musi nam posyłać trudne piłki, do których ledwie dobiegniemy. Ktoś musi wspaniale bronić nasze najlepsze strzały. Ktoś musi szybko biec za naszymi plecami, abyśmy naprawdę dowiedzieli się, kim jesteśmy i dokąd sięga nasz osobisty potencjał. Mój drogi przeciwniku! Mój kochany wewnętrzny natręcie, powinienem Ci podziękować. Wyrywasz mnie ze snu. Uczysz więcej, szybciej i skuteczniej niż wszyscy wewnętrzni sympatycy razem wdzięczni (choć ich też, oczywiście lubimy).

Jeśli więc spotkasz gdzieś kiedyś indyka (zwłaszcza w Krakowie, może jednak tu są?), pozdrów go ode mnie i przekaz moje gorące słowa wdzięczności. Co ja bym bez nich zrobił! Dały mi wspaniałą życiową lekcję, zamieniły się w mój najbardziej osobisty i cenny symbol. 

Post Scriptum

Jeśli masz coś zapamiętać z tego wpisu, to niech będą to te proste zasady zen, których uczą nas indyki 🙂

Nie wiem, co jest, było czy będzie wściekłym indorem na podwórku Twojej głowy i serca. Pamiętaj jednak o tych zasadach, a z pewnością przejdziesz przez tę próbę bez szwanku. Życzę Ci tego ze wszystkich sił z tego miejsca! 🙂

Hej, hej! Zobacz także:

Jeśli chcesz mnie wesprzeć, postaw mi kawę.
Doda mi sił, kiedy znów usiądę do pisania:)

Autobus Pełen Nieprzyjaciół

Photo by narue sri on Unsplash

Jesteś kierowcą autobusu...

Jesteś kierowcą autobusu w podejrzanej dzielnicy. Sceneria jak w Gotham City, albo w Nowej Hucie w nocnych godzinach (wybierz, co mocniej działa na Twoją wyobraźnię). Zatrzymujesz się na przystanku, a do środka pojazdu wsiada grupa niepokojąco wyglądających pasażerów. Twardzi mężczyźni, zadziorne twarze z bliznami, łańcuchy zawieszone na szyjach, dziary na całym ciele, czarne, skórzane ubrania. Jest ich kilku, może kilkunastu – gubisz się w obliczeniach, kiedy rzucają Ci wyzywające spojrzenia. Zauważasz, że są umięśnieni i zdawało Ci się nawet, że dostrzegasz przy nich broń… Powoli ruszacie. Na pewno nie mają biletów, myślisz sobie. Przerażająca grupa siada tymczasem z tyłu autobusu i natychmiast w całym pojeździe czuć napiętą amosferę. Inni pasażerowie przestali rozmawiać. Co jakiś czas patrzysz w tylne lusterko, kontrolując ich zachowanie…

Mija trochę czasu. Zbliżasz się do skrzyżowania i już włączasz kierunkowskaz, żeby pojechać w lewo, kiedy z tyłu autobusu ktoś wrzeszczy w Twoją stronę: Tylko w prawo! Masz jechać w prawo staruszku, albo… Nie chcesz wiedzieć, co oznacza albo, więc wyłączasz kierunkowskaz i skręcasz poszłusznie w prawo, choć nie tędy wiedzie Twoja droga. Przy następnym skrzyżowaniu, próbujesz być bardziej asertywny. Jeden z bandziorów, wstaje jednak wtedy z tyłu autobusu z zaciśniętymi pięściami i staje obok Ciebie. Widzisz z bliska jego wściekłe spojrzenie. Przeciąga kciukiem po swojej szyi, dając jasno do zrozumienia, co Cię czeka, jeśli znów nie skręcisz w prawo… Jesteś cały mokry ze stresu. Skręcasz w prawo, a niemiły pasażer wraca na tyły. Uff… przynajmniej nie musisz go dalej oglądać. Ale co dalej?

Sytuacja powtarza się w nieskończoność. Jeździcie godzinami po mieście. Skręcacie zawsze w prawo, a zatem kręcicie się w kółko. Ponieważ szybko nauczyłeś się, że masz spokój, jeśli tylko wybierasz na skrzyżowaniu prawo, to już dawno nie widziałeś nieprzyjaciół z tyłu autobusu. Okazało się, że można nauczyć się z nimi żyć. Po wielu manewrach, zaczynasz nawet zapominać, jak dokładnie wyglądali. A po jeszcze dłuższym okresie, nie pamiętasz nawet, że ich ze sobą wieziesz. Oczywiście, wciąż skręcasz wyłącznie w prawo, ale wierzysz, że to Twój własny pomysł i całkiem wolny wybór. Na samą myśl o tym, żeby wybrać lewo, czujesz ciarki na plecach, choć gdyby ktoś Cię zapytał, nie potrafiłbyś już wyjaśnić dlaczego… 

Jesteś kierowcą autobusu. I od lat kręcisz się w kółko po tym mieście, nie przeczuwając, że jesteś zakładnikiem własnych pasażerów…

Kino akcji Stevena Hayesa

Brzmi, jak scenariusz na świetny thriller, chyba, że już do końca nic nowego w tej historii się nie wydarzy. Ta historia nie jest jednak inspirowana kinem, ale to jedna z metafor stosowanych jako interwencje w terapii ACT (podpowiedź, czytaj: akt, nie ACeTe).
ACT to skrót od Terapia Akceptacji i Zaangażowania (Acceptance and Commitment Therapy)wymawiamy to jak angielski czasownik act, ponieważ kluczem i sercem terapii jest właśnie zaangażowane działanie na rzecz wybranych przez siebie wartości. Terapia ACT lubi metafory i wizualizacje, a także techniki uważności. Celem tego artykułu nie jest wyjaśnić jej podejście od A do Z (do tego lepiej skorzystać z książki, którą znajdziesz na dole w notce bibliograficznej), ale przybliżyć to, czym jest w jej świetle akceptacja i gotowość. Bo o nich jest właśnie opowieść autobusowa…

Jeszcze jedno słówko przed rozwikłaniem zagadki. Nazwisko, które powinniśmy zapamiętać przy tej okazji to na pewno pan Steven C. Hayes. Terapeuta, który rozwinął swoje podejście, sam mierząc się z zaburzeniami lękowymi i jak to sam nazwał piekłem ataków paniki. Zatem możemy uwierzyć, że na poziomie emocjonalnym, znał on osobiście bandziorów z autobusu. Kiedy już wiemy to wszystko, spróbujmy wyjaśnić opowiastkę, od której zacząłem ten wpis. Czego nas ona uczy?

Ps. Zanim przeczytasz interpretację, pomyśl o niej sam/a. Jak ta metafora wpływa na Ciebie? Czy coś brzmi w niej znajomo?

Jak długo będziesz kręcić się w kółko?

Powiedzmy, że Autobus to Twoje życie psychiczne, a Ty, oczywiście, jesteś w nim Kierowcą. Jednak, nie wszystko jest tak całkiem pod Twoją kontrolą, może się okazać, że część Twoich pasażerów wsiadła nieproszona i bez biletów. Nie lubisz ich. Więcej, bardzo się ich boisz. Tymi bandziorami mogą być pewne emocje albo myśli, których sam widok Cię paraliżuje. Zrobisz wszystko, byle nie widzieć ich na oczy, byle nie ujawniały się w polu Twojej świadomości.

Załóżmy, że chciałbyś coś zrobić, ale zrobienie tego grozi niemal na pewno tym, że Nieprzyjemni Pasażerowie podniosą się z tyłu autobusu (gdzieś z podświadomości) i znowu zaczną Cię nękać. Może chciałbyś wyjść z samotności i znowu przebywać z ludźmi, zaprzyjaźnić się z kimś, może odbudować z kimś bliską więź. Może zmienić pracę. Może zrealizować odłożone dawno na półkę marzenie. Już byś to dawno zrobił, ale… przecież emocja Ci nie pozwala! Z tylnego siedzenia wstaje Bandzior Lęk a obok niego Recydywista Wstyd i każą Ci skręcać w prawo. Proszę się nie wygłupiać. Siedź w domu. Nie dzwoń. Bo jak nie…

Właściwie, to nie wiesz, jak się kończy ta groźba, bo zawsze ich słuchasz. Dzięki temu, żyje Ci się dużo spokojniej. To jasne, emocje siedzą na swoich miejscach. Ale w Twoim życiu, jak się okazuje, nic się nie zmienia w wielu ważnych obszarach. Ciągle rezygnujesz z tego, żeby skręcić w lewo. Ani do przyjaźni. Ani do miłości. Ani do zmiany pracy. Ani do twórczości. Ani tu, ani tam. Wiesz to czy nie, stajesz się zakładnikiem swoich emocji. Zrobisz wszystko, by czuć się dobrze, zrobisz wszystko, byle nie patrzeć w oczy Twoim bandytom. Twoje pole życiowe tymczasem kurczy się sukcesywnie. Nic się nie zmienia – czasem może w nocy budzi Cię lęk, że wszystko będzie zawsze tak samo. Nigdy już nie będzie lepiej ani inaczej. 

Jeśli jakoś to Ciebie dotyczy, mam nadzieję, że się właśnie porządnie zdenerwowałeś/aś. Że zamierzasz się zawziąć i zamiast czekać aż Nieprzyjaciele opuszczą autobus, już teraz poprowadzić pojazd tam, gdzie naprawdę chcesz jechać. Choć będzie to wymagać wiele. Będzie wymagać między innymi… zeskoku. Spokojnie, nie musisz wyskakiwać z autobusu! Trzymaj za to mocniej kierownicę. 

Neil Armstrong czy Adam Małysz? Czyli filozofia zeskoku

Zdefiniujmy zeskok. Istnieją bardzo różne zeskoki. Mój najbliższy przyjaciel, fan skoków narciarskich, z całą pewnością, słysząc to słowo, pomyśli o Wielkiej Krokwi i Adamie Małyszu. Znajomi inżynierowie z technicznej uczelni, być może przypomną sobie raczej rakietę kosmiczną i słynny zeskok Neila Armstrona z ostatniego stopnia drabinki na powierzchnię księżyca. Ktoś inny ostatnio zeskoczył z łóżka albo krzesła czy drabinki. Albo nawet z autobusu. Można zeskoczyć z wysoka, ale można też z całkiem niska, z jednej grubszej książki możnaby już pewnie zeskoczyć

W terapii ACT zeskok to kolejna metafora, tym razem dla tzw. gotowości. Gotowości do czego? Do stawienia czoła strumieniu nieprzyjemności emocjonalnych, takich jak: lęk, smutek, zakłopotanie, wściekłość, znudzenie i wiele innych. Ta gotowość to jednak więcej niż zwykłe czekanie na te emocje, ani też niezrozumiałe wystawianie się na nie, jakby sobie samemu na złość. Chodzi wyłącznie o to, że te emocje nie stanowią już dla nas bariery nie do przejścia. Jeśli moje wartości i pragnienia domagają się działania, to gotowością będzie podjąć je, nawet jeśli wiązać się to będzie z falą trudnych stanów wewnętrznych.

Podjęcie działania w takich warunkach, to właśnie odważny zeskok. Podam Ci przykład z autopsji. Jest relacja w mojej rodzinie, na której mi zależy, ale skomplikowała się ona ostatnio i bez wątpienia rodzi we mnie szereg niekomfortowych uczuć, choćby samego niepokoju czy żalu. Mogę zatem uznać, że najważniejsze jest nie doświadczać tych emocji i wycofać się z relacji. Odmawiam zeskoku. 

Mogę jednak powiedzieć sobie też tak: Ok, z dużym prawdopodobieństwem, kiedy wykręcę numer telefonu i zadzwonię, to poczuję przypływ tych emocji, zanim ktokolwiek nawet podniesie słuchawkę. Ale jestem na to gotowy. Wcisnięcie zielonej słuchawki to dla mnie zeskok
Nie wiem, co się dalej wydarzy, dalej poprowadzi mnie już grawitacja. Odpuszczam pełną kontrolę. Na tym polega przecież swobodny zeskok. Nie muszę stale kontrolować swojego samopoczucia i uczuciowego termostatu.

Zeskoki mogą być różne, pamiętaj o tym. Nie musisz od razu stawiać się przed wyzwaniem tak wielkim, jak skok spadochronowy albo zeskok z mamuciej skoczni. Nie musisz łamać sobie przy tym nogi. Możesz wybrać na początek nieduży taborecik, Ty decydujesz. Tak, wreszcie to Ty decydujesz, a nie grono gangsterów z tylnych siedzeń twojego autobusu. Szybko okaże się, że nie mogą Ci oni naprawdę nic zrobić. Robią tylko głupie miny, Ty za to masz prawo jazdy i prowadzisz. 

Post Scriptum

Z pewnością wrócę jeszcze na blogu do terapii ACT i do innych jej metafor. Na dziś, zachowajmy w pamięci te dwie, które świetnie ze sobą współpracują. Nie tylko zachowajmy je w pamięci, ale też wykorzystajmy w życiu. Jakiego skrętu w lewo boisz się od lat wykonać? Od jakiej gotowości uciekasz? Jaki zeskok możesz sobie wyznaczyć i… wykonać?

W skrócie:

Notka bibliograficzna:
Hej, hej! Zobacz także:

Jeśli chcesz mnie wesprzeć, postaw mi kawę.
Doda mi sił, kiedy znów usiądę do pisania:)

Salon, piwnica, łazienka i kanalizacja…

Photo by Bruno Guerrero on Unsplash

Od Dżo-ha-ri!... do Joe i Harry

Trudno mi przypomnieć sobie dokładnie, kiedy pierwszy raz usłyszałem o Johari Window, ale bardzo dokładnie pamiętam, że pomyślałem sobie, że to pewnie jakaś dalekowschodnia mądrość. Dżo-ha-ri! Może coś związanego z buddyzmem zen? Niestety, dziś już wiem, że nazwa modelu pochodzi od imion dwóch ludzi z całkowicie zachodniej cywilizacji: Josepha Lufta oraz Harringtona Inghama. Nimb tajemniczości opadł zatem jak wczesnojesienna mgła nad krakowskimi błoniami. Cena wiedzy bywa druzgocząca. 

Jednak właśnie dzięki temu, mogę opowiedzieć Wam dzisiaj o oknie obu panów, a właściwie o oknie każdego z nas. O tym, na ile uchylamy zasłon przed sąsiadami, ile pokojów zostawiamy w cieniu, a na ile sami ściągamy firanki z okien, aby zrobić sobie przepaski na oczy i nie widzieć już zupełnie nic. Do przedstawienia tej opowieści wiedzie wiele dróg, ale ja wybrałem sobie szczególnie metaforę domu. Zapraszam zatem, wejdźmy do środka! 

Ja wiem, że Ty wiesz, a Ty nie wiesz, że ja wiem...

Na podstawowym poziomie okno Johariego to matryca, która porównuje ze sobą poziom świadomości (co wiem o sobie i czego nie wiem o sobie) oraz poziom otwartości (co ujawniam o sobie i czego nie ujawniam o sobie). Pomiędzy nimi są zatem możliwe cztery kombinacje. Kiedy ja coś wiem o sobie (np. że nie umiem grać na skrzypcach) i ujawniam to bez obaw teraz w tym artykule: to przebywamy razem w kwadracie otwartości. W metaforze domu, nazwiemy go sobie Salonem albo Pokojem Gościnnym. Jeśli jednak wiem coś o sobie, ale tego tutaj nie napiszę, choćby ze względu na dyskrecję, to znaczy, że jesteśmy w sferze ukrywania, która dla mnie będzie odpowiadała Sypialni albo Piwnicy. Tam przeważnie nie wprowadzamy gości. 

Do tej pory, pełna kontrola jest po mojej stronie, ale czas to zmienić. Czytając ten tekst, możesz drogi Czytelniku/Czytelniczko, dowiedzieć się czegoś o mnie, choć sam nie zamierzałem wcale tego ujawniać. Np. dojrzysz jakiś rys mojej osobowości albo zdiagnozujesz poważne problemy z interpunkcją. Wtedy jesteśmy w obszarze ślepym, któremu przyporządkujemy Łazienkę. Do łazienki goście wchodzą na własne życzenie i kiedy chcą, i mogą zauważyć tam coś, czego my już od dawna z przyzwyczajenia nie widzimy. 

Wreszcie na koniec, jest obszar nieznanego, są bowiem we mnie treści, procesy i energie, których sam nie znam, a inni również nie mają do nich dostępu. Nazwijmy je w naszym metaforycznym domu Kanalizacją, albo szerzej Instalacjami. Nie widzimy ich, są pod podłogą albo za ścianami, ale wiemy na pewno, że są, gdyż odczuwamy na różny sposób ich obecność. Tym bardziej, kiedy się psują.

Na obrazku wygląda to w ten sposób (kliknij, żeby przybliżyć):

Dlaczego warto mieć duży Salon?

Powyższe pytanie może brzmieć, jak żywcem wycięte z gazetki IKEI, ale w sensie psychologicznym, jest dla nas poważnym problemem: bo czy rzeczywiście warto być otwartym człowiekiem? Czy warto w związku z tym: ufać innym ludziom? Dzielić się z innymi kolorami swojej duszy? Mówić komuś o tym, że ma się z nim trudność? Dla Josepha Lufta – pomimo wszelkich ryzyk związanych z tym procesem – zasadniczo warto mieć duży i pojemny Salon. To dlatego, że istnieje bezpośrednia relacja pomiędzy tą otwartością, a otwartością na świat, na rzeczywistość, na wielorakie doświadczenia życia. Najlepiej streszcza to cytat poniżej:

Wiedza, umiejętności, świadomość oraz przyjemność są zależne od obszerności pierwszego kwadratu.
Joseph Luft
Of Human Interaction

Jeśli nie spędzasz czasu w Salonie (gdzie są duże okna, wpada światło i możesz popaptrzeć na igrającą na dachu srokę), to znaczy, że pewnie siedzisz zamknięty w Piwnicy, która stała się Twoim bunkrem. Jest tam pewnie bezpieczniej niż w Salonie (trudniej Cię znaleźć i, dajmy na to, ukraść Ci portfel), ale jest tam również ciemno, samotnie i naprawdę nie widać wcale, jak zmieniają się pory roku i jak wygląda dziś zachód słońca. To w Salonie odbywają się spotkania z innymy ludźmi i rozwijają przyjaźnie. To w Salonie masz dużo miejsca do pracy: zarówno samemu, jak i z innymi. W Salonie generalnie milej spędza się czas niż w piwnicy (tutaj jest miejsce na zabawę i na przyjemności). Salon jest blisko zewnętrznego świata: można często wyjść na balkon i pozdrowić podglądających Cię z okien sąsiadów (jeśli mieszkasz w mieście) lub podglądające Cię z lasu niedźwiedzie (jeśli mieszkasz na wsi).

Oczywiście, nie zasypujemy Piwnicy – o jej pozytywach będzie nieco niżej, ale teraz zastanówmy się, co możemy zrobić, aby nasz Salon piękniał i żeby w miarę możliwości rósł i rósł. Wyobraź sobie – ja też to teraz zrobię – że na świecie, a nawet na Twoim osiedlu jest może kilka, a może kilkanaście osób, które doświadczają życia w dużo barwniejszy i głębszy sposób niż Ty. Bardziej ich cieszy widok księżyca, napawają się entuzjazmem pierwszych ciepłych wiosennych wieczorów, śmieją się głośno na spotkaniach z bliskimi ludźmi. Dlaczego by do nich nie dołączyć? Dlaczego by nie odkryć, jakie jeszcze może być życie? To jest nasza motywacja dla większej otwartości. 

Myślę, że możemy wskazać dwa główne kierunki pracy. Pierwsza, to zdobywanie się na większą otwartość w najbliższych relacjach: w miłości i w przyjaźni. Jeśli ukrywamy bardzo dużo nawet przed autentycznym przyjacielem, to jak maleńki jest nasz salonik! Mieści się w nim pewnie tylko nieduży stoliczek kawowy i jedno krzesełko. Stać nas chyba na więcej! Chodzi o mądre zaryzykowanie zaufania. Wybierz parę osób, wobec których możesz wynieść nieco rzeczy z Piwnicy. Współmałżonek, wypróbowany Przyjaciel, ukochana siostra czy brat – mogą być często takimi osobami. 

Drugi kierunek jest pracą do wewnątrz: stawaniem się bardziej otwartym na samego siebie. Trening uważności może być świetnym narzędziem do tego. Kierowanie swojej uwagi na odczucia swojego ciała i na przepływające przez nie: emocje, ból, przyjemność, dyskomfort lub odczucia zmysłowe – to jeden z kluczy do Salonu. Wiele możemy się dowiedzieć o sobie, kiedy aktywnie zaczynamy się obserwować. Jak oddycham? Płytko czy głęboko? Gdzie moje ciało jest zmęczone i spięte? Jak wygląda w tej chwili krajobraz mojego umysłu. Otwieranie się na te wewnętrzne doświadczenia, z czasem otwiera nas też na radość obserwowania życia dokoła nas… Możemy zacząć bardziej być. 

Kręte schody do Piwnicy

Wszelkie walory Salonu nie zmieniają jednak prawdy o tym, że żaden dobry dom nie składa się wyłącznie z salonów. Taki dom nazwalibyśmy Domem Ekshibicjonisty i nie chcemy iść tą drogą. Zacznijmy od tego, że ukryty przed innymi obszar jest czasami nie tyle Piwnicą, co raczej Sypialnią. Mam na myśli przestrzeń intymności i dyskrecji w nas. Albo po prostu nasze całkowicie zdrowe i potrzebne prawo do prywatności. Miło jest mieć w domu własny pokój czy gabinet. Nie jest miło, kiedy każdy może tam wejść z ulicy i przeglądać nasze szuflady i szafę. Po peanach na rzecz Salonu, przeczytajmy dla równowagi, co mówi o tym słynny egzystencjalista:

Nie potrzebujemy odsłaniać się przed innymi ludźmi, za wyjątkiem tych, których kochamy.
Albert Camus
(1963)

Zatem nie jest problemem to, że mamy Piwnicę, problemem jest to, kiedy rozbudowujemy ją kosztem innych pomieszczeń. Za duża otwartość to problem, ale za mała może być jeszcze większym. Pomyślmy o początkach różnych relacji, jak zaczynały się nasze przyjaźnie, albo droga do małżeństwa. To było jak ciągła przeprowadzka: przenoszenie rzeczy do Salonu. Skończyłem dziennikarstwo – pyk, w salonie! Grywam sobie na ukulele – już na półeczce. Tak i tak wyglądają moje relacje rodzinne – uff, duży, ciężki mebel do przeniesienia, można się przy tej robocie skaleczyć, ale trzeba przenieść, jeśli chcemy żyć naprawdę blisko siebie. 

I jeszcze druga strona: jeśli w relacjach z innymi ludźmi zostawisz Salon pusty i prawie nic tam nie wniesiesz, poza podaniem swojego imienia, to Twoi goście będą zmuszeni użyć swojej wyobraźni. Zaczną się domyślać, co takiego jeszcze jest w tym Domu i nie zawsze te domysły będą działały dla Ciebie dobrze w różnych relacjach. 

Cała sztuka polega więc na tym, aby nasza otwartość była adekwatna. Mamy bardzo dużą (nie całkowitą, ale wciąż bardzo dużą) kontrolę nad proporcjami Salonu i Piwnicy. Właściwie, to my wyznaczamy granice. Możemy stać się niepotrzebnie i naiwnie otwarci, zapraszając każdego Złodzieja do środka. Możemy stać się chorobliwie podejrzliwi i zabezpieczeni, prowadząc jednak samotne i wyblakłe życie. Możemy uczyć się mądrości, aby w różnych sytuacjach i różnych relacjach, wybierać to, co zdrowe i właściwe. 

To jednak nie jest wciąż cały dom…

Czy podoba Ci się moja łazienka?

Tajemnicą poliszynela jest to, że są takie rzeczy w nas, które dla nas są niewidoczne, a inni – mają to, jak na dłoni. Nikt nie może zobaczyć własnej twarzy, co najwyżej jej odbicie. A najprawdziwszym lustrem są dla nas, po prostu, inni ludzie. Jeśli nie otworzymy się na ich pomoc: pozostaniemy ślepi… (Co prawda zawsze będziemy w jakimś aspekcie ślepi i należałoby się z tym też pokornie pogodzić, skala jednak naszej ślepoty ma ogromne znaczenie!). Lustrem, jakie podają nam inni, jest ich informacja zwrotna. Począwszy od: Masz na zębach ogromny kawałek szpinaka, po: Zachowałeś się w tej sytuacji grubiańsko

Nazwałem ten obszar Łazienką w naszym domu, ze względu na to, że tak bardzo potrzebujemy w niej lustra (ktoś widział kiedyś łazienkę bez luster?) i dlatego, że inni, którzy wchodzą do niej po raz pierwszy, zwrócą uwagę na wiele szczegółów, które nam umykają z radaru. To rzecz jasna, też będzie metaforyczny smrodek, kiedy wychodzą na jaw nasze cienie i słabości. Ale również mogą to być naprawdę fajne rzeczy w tej łazience, których nie doceniamy (często inni ludzie lubią nas lub cenią za cechy, które my sami uważamy za mało interesujące). 

Posiadanie łazienki ma poważne implikacje, o których poniżej ponownie Joseph Luft:

To, że mam ślepe punkty, czyni mnie odsłoniętym (vulnerable) wobec innych ludzi.
Joseph Luft
Of Human Interaction

Luft mówi nam: chcemy czy nie, jesteśmy zależni od wzroku innych, nie możemy się całkiem ukryć. Tylko ich spojrzenie, może nam pomóc samemu zobaczyć coś więcej, a jednocześnie ich również spojrzenie może nas zaatakować i obnażyć. Takie niechciane przez nas odsłonięcie nazywamy ekspozycją, a Luft nie waha się nazwać jej psychologicznym gwłatem. To moment, kiedy ktoś stawia Ci przed oczy Twoją wadę albo błąd, ale robi to bez delikatności, a może nawet bez potrzeby. Przecież jeśli dotąd byliśmy na coś ślepi, to mieliśmy do tego dobre powody (jak każdy). Prawda, kiedy przychodzi do nas zbyt szybko, może być jak nagłe wyciągnięcie z piwnicy do światła. Można od tego oślepnąć. 

Zmniejszanie obszaru ślepego jest jednak generalnie w naszym interesie i mamy nad tym procesem pewną kontrolę. Możemy przyjść do naszego Przyjaciela, zaprowadzić go do naszej Łazienki i zapytać go: Co widzisz? Jak podoba Cię (albo nie) moja Łazienka?

Instalacje, które dają życie

Kiedy myślę o ostatniej przestrzeni w nakreślonym w tym tekście Domu, to mam ochotę się szeroko uśmiechnąć. Może nawet szerzej niż w Salonie. To obszar nieświadomego: na ten moment ukrytego i przed mną samym i przed innymi. Dlaczego więc ten uśmiech? Wybrałem tutaj metaforę różnorakich instalacji, które są tak niezwykle ważne dla całego budynku. Dają ciepło. Zapewniją wodę. Odprowadzają nieczystości. Są w nich źródła naszej energii. Ich odcięcie, to jak pozbawienie się elektryczności. Dom stanie się zimny, ciemny, nie do życia. Nawet z Salonu wszyscy pouciekają. Czerpanie z nieświadomego, to niewyczerpane źródło w nas. Luft pisze o tym ostatnim kwadracie tak:

Paradoks polega na tym, że wiemy więcej niż jesteśmy świadomi, że wiemy.
Joseph Luft
Of Human Interaction

Oczywiście, ten irracjonalny obszar również może przerażać – w nocy coś może skrobać pod podłogą, jakby schowany tam potwór. I pewnie niejeden Potwór tam rzeczywiście siedzi, o czym przekona nas pierwszy spotkany na ulicy psychoanalityk. Może tam być gniew, o który byśmy się nie podejrzewali, albo zarzewie tak głębokiego smutku, że czyha on tylko, by wylać się w nas jako depresja. Jednak tam również ukryte są prawdziwe skarby. Talenty, marzenia, pasja do tworzenia i do budowania relacji, źródła wszelkich emocji i wzruszeń, scenografie naszych snów i koszmarów, potencjał naszej osobowości i nierozwinięte jeszcze zdolności. Tak, można śmiało powiedzieć, że nasze własne Instalacje nas przerastają, możemy założyć, że są znacznie większe niż cały nasz Dom, który znamy. 

Post Scriptum

Tekst ten o metaforze Domu, rozrósł się już do tak nieprzyzwoitych rozmiarów (patodeweloperka), że zamiast podsumowania, wymienię tylko kilka ogólnych praw, które rządzą całym oknem Johariego. Wnioski i refleksje pozostawiam Wam, oby ta teoria nie pozostała wyłącznie intelektualną igraszką, ale weszła w jakiś owocny sposób w nasze życie. 🙂

Wybrane zasady rządzące oknem Johariego:

Notka bibliograficzna:
Hej, hej! Zobacz także:

Jeśli chcesz mnie wesprzeć, postaw mi kawę.
Doda mi sił, kiedy znów usiądę do pisania:)