Pewne jest tylko cierpienie

czyli dlaczego egzystencjonaliści kochają futbol

Prolog fana(tyka)

Od dawna noszę się z zamiarem napisania osobistego tekstu o piłce nożnej. Co jest dość trudne do wytłumaczenia innym, jak również do zrealizowania, kiedy prowadzisz bloga poświęconego dydaktyce i psychoedukacji. Gryzłem się z tym jakiś czas, póki nie doszedłem do wniosku, że to jest jednak mój osobisty blog i ponieważ nie mam żadnej spójnej strategii rozwijania go, to w sumie nic nie szkodzi. A sam temat pulsował we mnie intensywnie miesiącami i nie dawał się już dłużej ignorować. Co samo w sobie stało się dla mnie ciekawym zjawiskiem do introspekcji, no bo, dlaczego to właśnie piłka nożna stała się dla mnie czymś więcej niż powinna być z punktu widzenia normalnej (czyt. nie trawionej obsesją) osoby?

Kiedy zadałem sobie świadomie to pytanie, moją wyobraźnię wypełnił kalejdoskop wspomnień. Mam dwanaście lat i każdego dnia rozgrywam sam ze sobą wyobrażone mecze na tej części podwórka, które zamieniłem w regularne boisko (co oznacza, że nie ma tam już ani źdźbła trawy, nie mogą tam spokojnie spacerować kury, a ogrodzenie to mój partner w rozgrywaniu akcji). Albo inny obrazek: gram w piłkę z trzema braćmi (dwóch rodzonych i jeden cioteczny), dwóch na dwóch, w letni upalny wieczór, gramy jeszcze długo po zapadnięciu zmierzchu. Śmiejemy się razem i, oczywiści, kłócimy (był faul czy nie?). Jesteśmy najszczęśliwszymi chłopakami na całym bożym świecie. Chwilę później, mam szesnaście lat i jadę rowerem kilka kilometrów, aby po lekcjach dotrzeć na trening juniorów we wsi obok. Jeszcze moment, a mam lat dwadzieścia pięć i dołączam do amatorskiej drużyny wraz z kolegami z mojej pierwszej poważnej, dorosłej pracy. Tuż przed trzydziestką gram w pierwszej rundzie Pucharu Polski na stopniu okręgowym i notuję asystę (skromne apogeum mojej kariery). Zanim się obejrzę, jadę z przyjacielem na cotygodniową wtorkową gierkę, kilka miesięcy po swoim ślubie. Mógłbym wymieniać te emocjonujące obrazy z mojej pamięci bez końca.

W moim życiu zmieniało się wszystko. Miejsce zamieszkania. Stan cywilny. Zawód. Studia. Zainteresowania. Wzrost i waga. Kolor włosów (bo od paru lat niewątpliwie siwieję). Życiowe plany i ambicje (zdążam w kierunku ich braku). Relacje przyjacielskie i rodzinne. Poglądy na świat, życie i ludzi (znacznie bardziej płynne niż kiedyś). Poglądy na samego siebie (ambiwalentne). Poczucie własnej tożsamości. Poczucie własnej wartości (też ambiwalentne). Zdolności kulinarne i muzyczne. Koloryt uczuciowy w sercu (o zaburzeniach emocjonalnych może kiedy indziej). Dosłownie wszystko zmienia się we mnie w czasie, poza tą jedną srebrną nicią, która pojawiła się, gdy miałem dziesięć lat i ciągnie się ze mną nieprzerwanie do dziś. To jedna z tych niewielu cech, które określają mnie, Wojtka, jako wciąż tego samego Wojtka (no dobrze, jest może jeszcze dosłownie parę innych). W każdym razie, kocham futbol tak samo żarliwie jak wtedy, kiedy przed moją piłką uciekały kury, a ja ważyłem trzydzieściparę kilo. I dziś naprawdę trudno byłoby mi dziś powiedzieć, kim byłem, zanim oddałem piłce nożnej swoje ciało, wyobraźnię i serce.

Tyle wstępu! Poniższy artykuł o futbolu jako życiowej pasji egzystencjonalistów i melancholików dedykuję wszystkim, którzy mają podobnie. A wiem z całą pewnością, że nie jestem jedyny!

W piłce pewne jest tylko jedno ( i nie jest to gol)

Kiedy siadasz, żeby obejrzeć piłkarski mecz – tak jak w życiu, kiedy przychodzisz na świat (albo na mniejszą skalę, kiedy wstajesz rano z łóżka) – nie możesz z całą pewnością powiedzieć, co Cię czeka. Niesłusznie podyktowany rzut karny. Niesłusznie nie podyktowany rzut karny. Czerwona kartka na początku spotkania lub w trakcie dramatycznej końcówki. Wielkie emocje czy przygnębiająca ich pustka. Geniusz czy nieporadność. Ambicja czy odpuszczanie meczu przez piłkarzy. Prognozowany triumf Goliata, czy też sensacyjny sukces Dawida. Słuchaj przyjacielu, nie wiesz nawet, kto zacznie mecz ani ile on dokładnie potrwa (czyli jeszcze raz: dokładnie tak jak w życiu). Ostatecznie, nie wiesz nawet, czy padnie jakakolwiek bramka (który kibic siatkówki czy koszykówki musi się zadręczać niepewnością czy jego drużyna zdobędzie jakiekolwiek punkty w meczu?). Jeśli nie jesteś i niech chcesz być egzystencjonalistą, lepiej wybierz inną dyscyplinę sportu bracie lub siostro. Bo w futbolu pewne jest tylko jedno: cierpienie.

Pomyśl o tym, kiedy następnym razem zaczynać się będzie gdzieś w Twojej obecności mecz piłki nożnej (może włączysz go Ty, a może Twój mąż, brat lub fanatyczny współlokator). Usiądź przed ekranem i poczekaj chwilę (raczej niedługą) – cierpienie się objawi. Zakładam, że wystarczy kilka minut, kiedy operator kamery przybliży Ci grymas bólu na twarzy jedngo z piłkarzy. Wślizg w nogi, klasyczny stempel na kostce, łokieć na twarzy, zderzenie się głowami w okolicach potylicy, zapaśnicze wywrócenie i popchnięcie na reklamowe bandy w pełnym biegu – to skromna lista zdarzeń, które są codziennością w pracy piłkarza. Gdy wychodzisz na boisko, oczekujesz chwil chwały, ale jedyne, czego możesz być pewien to ból, który czai się zawsze tuż obok. Jeśli jesteś kibicem, wiesz to dobrze. Zobaczysz jeszcze w życiu niejeden mecz bez goli, ale ani jednego meczu bez bólu. Jest go znacznie więcej niż bramek. 

A przecież to tylko ból fizyczny i to samych piłkarzy. Rzućmy okiem na trenerów. Co drugi z nich cierpiałby na chroniczne tiki nerwowe, gdyby nie namiętne żucie gumy. Każdy mecz to nowa trauma. Czasem w skali makro, bo przegrywasz kluczowy mecz i np. spadasz z ligi (mała apokalipsa w życiu każdego klubu). A w każdym spotkaniu w skali mikro. Bo Twój obrońca podał za krótko do bramkarza (mikrozawał w klatce piersiowej szkoleniowca). Bo Twój napastnik zaplątał się we własne nogi, stojąc z fubolówką przed pustą bramką (trener w takiej chwili nie wierzy już w nic i widzisz to w jego oczach). Bo sędzie wydaje się być stronniczy na korzyść drugiej strony (zwykle sądzą to jednocześnie obaj trenerzy). Bo z jakichś powodów wszyscy uważają, że to Ty jako Trener jednoosobowo odpowiadasz za każdą porażkę i jesteś zawsze najlepszym kandydatem na kozła ofiarnego na przebłaganie złośliwych bóstw futbolu. Wygnajmy trenera, a może zły los się odwróci! 

No i oczywiście są jeszcze kibice, najbardziej romantyczni ludzie naszej zimnej technokratycznej epoki. Mężczyźni i kobiety, którzy mają złamane serca częściej niż bohaterowie powieści Nicholasa Sparksa. Wiele razy na sezon. Tysiące razy przez całe życie. Nie ma bardziej poruszających obrazów z piłkarskiej transmisji niż ich twarze w trakcie spotkania. Chwalebne i rozjaśnione niezmąconym szczęściem, gdy ich zespół wychodzi na prowadzenie (kiedy ostatnio widziałeś takie twarze w autobusie?). Pogrążone w bagnistej i dławiącej rozpaczy, kiedy czyni to drużyna przeciwna. Kibice to mistycy (modlitwy i czary na porządku dziennym). Kibice to taktycy (prowadzą ożywione dysksuje o strategii od pierwszej do ostatniej minuty, i dłużej). Kibice to jednak przede wszystkim, męczennicy. Dla nich mecz to nie czcza rozrywka, to nawet nie jest przyjemność. To skupiona uwaga, napięte mięśnie, czujne oczy i liczne duchowe udręki. Wielu takich dostrzeżesz na stadionie. 

Zatem, pierwszy gwizdek. Mecz się zaczyna. Pewna jest tylko cierpienie. Egzystencjonalna prawda futbolu numer jeden. 

Los ludzki a gol samobójczy

W każdym sporcie pojawiają się błędy, stąd mógłbyś pochopnie przypuszczać, że melancholik czy egzystencjonalista może wybrać dowolną dyscyplinę, żeby pielegnować swój nastrój smutku, głębi, nieuchronności czy absurdu. Wielcy tenisiści wyrzucają piłkę w aut na Wimbledonie. Siatkarz serwuję w pół siatki, zamiast na drugą stronę podczas olimpijskiego finału. Koszykarz pudłuje wszystkie rzuty osobiste właśnie wtedy, kiedy trzeba je trafić w końcówce meczu. Płotkarz przewraca się o ostatnią przeszkodę podczas zawodów. Wszystko to się zgadza, ale trzeba przyznać, że futbol te duchowe udręki przenosi na całkiem nowy poziom w przypadku symbolu niekontrolowanej i nieuchronnej autodestrukcji, jaką jest bez wątpienia gol samobójczy. 

Ponieważ sam strzeliłem ich w życiu kilka (jeden czy dwa były nawet w pewien sposób piękne – bo i w życiu bywają piękne katastrofy), mogę podzielić się stanami wewnętrznymi, jakie przeżywa piłkarz w tej przedziwnej chwili złego losu. No właśnie, po pierwsze, fatum. Żaden uczciwy piłkarz na świecie nie chciał nigdy strzelić samobója – nawet jeśli z boku wygląda to tak, jakby to zrobił z premedytacją. Kiedy to się dzieje, umysł rejestruje fakty w zwolnionym tempie. Dostrzegasz tę piłkę, którą starasz się wybić heroicznym wślizgiem i już na chwilę przed jej dotknięciem, czujesz gdzieś w trzewiach, że oto bierzesz udział w greckiej tragedii. Jesteś Edypem, jesteś Antygoną. Nieważne, jak się starasz, nieważne czego pragniesz – piłka ma w tym strasznym momencie swoją własną wolę i wykorzysta Cię, żeby trafić do Twojej własnej bramki. Nie chciałeś tego, nie była to Twoja decyzja – a jednak się stało. Gdzie znaleźć mocniejszy symbol dla ludzkiej skłonności do autodestrukcji?

Potem jest rzecz jasna wstyd i poczucie winy, choć wiesz, że nie pójdziesz do więzienia. I choć wiesz, że nie chciałeś, to przecież trudno uwolnić się od samooskarżeń, nawet gdy pocieszają Cię koledzy z drużyny (kibice są zwykle dużo bardziej okrutni w tych sprawach). Właściwie, to czujesz się jak bohater Procesu Kafki. Naprawdę nie wiesz, dlaczego Los skazał dzisiaj Ciebie na potępienie. I pomimo wyrzutów, jakie sobie czynisz, w głębi duszy przeczuwasz tę prawdę: ta katastrofa była nie do uniknięcia. Tak naprawdę, była Ci być może dzisiaj pisana

Gol samobójczy – czyli metafora, jak przytrafia nam się w życiu coś dokładnie przeciwnego niż to, do czego z całych sił dążyliśmy. Zostajemy na placu gry samotni i oszołomieni. W naszym artykule daje to już prowadzenie 2:0 dla egzystencjonalistów, musicie przyznać, że jest ono w pełni zasłużone.  

Nieubłaganie egzystencjonalne zero-zero

Najważniejszym jednak słowem-klucz w życiu egzystencjonalistów i melancholików jest jednak utrata poczucia sensu, doświadczenie, że życie to bezcelowy absurd. Otóż, piłka nożna jest za pan brat z tematem syzyfowego wysiłku, o którym pisał eseje sam Albert Camus (nota bene, grający chętnie na bramce podczas amatorskich meczów futbolowych). Symbolem tej całej absurdalności i gonitwy przez całe życie (znaczy się przez całe 90 minut) za czymś, czego i tak nie znajdziemy, jest oczywiście bezbramkowy remis. Słynne 0:0. 

Zero-zero. Pustka do kwadratu. Tyle potu, tyle starań, tyle marzeń, tyle lat treningów, tyle – rzecz jasna – cierpienia na boisku… i nic. Żaden mecz badmintona nie kończy się tym wynikiem. Nie do pomyślenia jest w głowach siatkarzy. Nie zdarzy się nigdy na parkietach NBA. Żadna z innych dyscyplin sportu nie mierzy się tak odważnie z absurdem rzeczywistości jak futbol. Wszyscy inni mogą mieć poczucie progresu (o, mam punkcik w tym gemie), zachować dumę z tego, że choć się przegrało, to zdobyło się te 85 punktów przeciw Los Angeles Lakers.
W piłce nożnej, nie robimy takich uników. Czasem beznadzieja i nieosiągalność naszych celów staje przed nami w całej okazałości.

Szekspir – gdyby mógł przejść się dziś na jakiś bezbramkowy mecz w Premier League, powiedziałby pewnie – Mecz jest to opowieść idioty, pełna wrzasku i wściekłości, nie znacząca nic…

Post Scriptum, czyli... jak się skończył mecz?

Pewne jest tylko cierpienie. (gol dla melancholików)
Gol samobójczy. (bramka dla utracjuszy)
Aburdalność wyniku 0:0. (kolejny gol dla egzystencjonalistów)

To daje nam w tej chwili druzgocący wynik 3:0 dla egzystencjonalistów i melancholików (i wszystkim im podobnym). Musimy jednak zaznaczyć, że oddaliśmy pierwszą połowę walkowerem, nie przytaczając żadnych elementów gry w piłkę nożną, które niosą sens, pociechę czy nadzieję. Nie martwię się jednak tym zbytnio, po pierwsze, dlatego, bo jest to pretekst, aby w przyszłości napisać drugi artykuł o futbolu, jako ad vocem – o tej jasnej stronie piłki. A po drugie, nie martwi mnie to dlatego, bo zdarza mi się po cichu kibicować wszystkim, którzy czują się nieco smętnie i pusto. Podnoszę dla nich szalik do góry i śpiewam, że nic się nie stało! Albo bardziej melancholijnie: „Lecz pamiętaj naprawdę nie dzieje się nic i nie stanie się nic aż do końca”…

Ps. Tekst jest oczywiście pisarskim żartem i proszę czytać go wyłącznie z jednym okiem przymrużonym (przyp. melancholijnego autora).

Hej, hej! Zobacz także:

Jeśli chcesz mnie wesprzeć, postaw mi kawę.
Doda mi sił, kiedy znów usiądę do pisania:)